DSC 0031 1600x493
Podczas długiego weekendu majowego miałyśmy okazję wyjechać do Wilna. Większość naszej czteroosobowej grupy była tam po raz pierwszy; jedynie s. Elia miała kilka wspomnień z tego miejsca sprzed paru lat. Dlatego tym większe było nasze zdziwienie, gdy z dnia na dzień przekonywałyśmy się coraz bardziej, że Wilno jest miastem, w którym Polskę można znaleźć na każdym kroku.

Dzień 0.images

Pierwszym znakiem tego był fakt, że pod swój dach przyjęła nas wspólnota
Sióstr od Aniołów – polskie zgromadzenie bezhabitowe (choć w trzyosobowej wspólnocie dwie siostry były rodowitymi wilniankami). Z jedną z nich zaraz po przyjeździe poszłyśmy do parafialnego kościoła pw. św. Krzyża na Eucharystię w języku… polskim. To, co zwróciło naszą uwagę, to (oprócz tego, że można było od razu wyczuć większą dbałość o piękno liturgii i szacunek dla Słowa Bożego, niż bywa to u nas; oraz że nikt nie wymawia „Ł”) duży wizerunek Pana Jezusa Miłosiernego, odmienny od tego, który znamy z polskich kościołów. Taki sam wisiał w domowej kaplicy sióstr i w prawie każdym z kilkunastu kościołów (a także cerkwi), które udało nam się zobaczyć. Miał On nam towarzyszyć i prowadzić nas podczas tej szczególnej pielgrzymki…

Niewątpliwie wzbudzałyśmy zainteresowanie. W tej odległej o kilka kilometrów od centrum dzielnicy, o wdzięcznej nazwie Jeruzalem, chyba nieczęsto można zobaczyć habit. Już w drodze na Eucharystię zagadnął nas kleryk z pobliskiego seminarium; z taką samą ciekawością zatrzymywali nas później ludzie, z którymi modliłyśmy się podczas Mszy Świętej, pytając skąd jesteśmy i co tu robimy.
Całe szczęście, że prawie wszyscy potrafili mówić po polsku, bo język litewski – wbrew temu co mogłoby się wydawać – jest chyba jednym z najtrudniejszych języków świata, a na pewno mocno odbiega korzeniami od całej reszty języków słowiańskich.

Dzień 1.

Nasz pierwszy oficjalny dzień litewski rozpoczęłyśmy od dotarcia do Archikatedry. Już poprzedniego dnia s. Sebastiana przeprowadziła dla nas szybki kurs obsługi kasowników w autobusach, gdyż wyglądały one dokładnie tak jak te, które można było spotkać w Polsce kilkanaście lat temu, a bilet odbija się w nich ręcznie, na zasadzie dziurkacza, co dla nas – nieco młodszego pokolenia – okazało się niebywale skomplikowane.
Wileńska „matka kościołów” z zewnątrz przywodząca na myśl starożytne rzymskie lub greckie budowle, w środku przechowuje trumienkę z doczesnymi szczątkami św. Kazimierza – czczonego przecież bardzo także i w Polsce, więc już nawet mocno nie zdziwiło nas, że obie panie przewodniczki opowiadały swoim grupom historię tego miejsca po… polsku (jednak z charakterystycznym litewskim akcentem).
Nie mogąc z powodu remontu wejść na znajdujące się w pobliżu Wzgórze Giedymina, postanowiłyśmy wspiąć się na nieco wyższą i odleglejszą Górę Trzech Krzyży, która wynagrodziła nam podjęty trud przepiękną panoramą całego miasta.
„Czy siostry wiedzą może, co to za cerkiew z tymi złotymi kopułami?” – wyraźnie wymawiane „Ł” wskazywało na rodowitych Polaków. To rodzina z Radomia, która tak jak my wybrała się do Wilna na długi majowy weekend, ale w przeciwieństwie do nas nie zaopatrzyli się w plan miasta i kieszonkowy przewodnik, a postanowili polegać tylko Mapach Google, które w tym wypadku niestety ich zawiodły.

panorama Starego Wilna
Po tym wstępnym „rzucie oka” na miasto, które zamierzałyśmy zdobyć w ciągu kolejnych 3 dni, postanowiłyśmy zejść inną trasą niż ta, którą wchodziłyśmy. W efekcie znalazłyśmy się prawie przed drzwiami kościoła pw. św. Piotra i Pawła, który zachwycił nas swoim barokowym pięknem. Oddaliłydom s. Faustynyśmy się już nieco od centrum starówki, ale według tego, co pokazywała mapa, byłyśmy już niedaleko od punktu opisanego jako „Dom Zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia”. Jakże wielkie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że celem naszej wędrówki poprzez zupełnie zwyczajne wileńskie osiedla do złudzenia przypominające te, które znamy z Poznania czy z Warszawy, jest drewniany, szary, parterowy domek, znajdujący się na podwórzu niedawno wyremontowanego, kolorowego Domu Dziecka; zaraz obok huśtawek, ślizgawek i piaskownicy. Wyglądał co najmniej tak, jakby ktoś go tu przeniósł z innej epoki i nie zastanawiał się, gdzie go stawia.
Nawet nie byłyśmy pewne, czy można wejść do środka. Na szczęście drzwi były otwarte. A za nimi przywitał nas sympatyczny, brodaty Litwin, który nieco łamaną polszczyzną opowiedział nam historię tego domu: o tym, jak siostry były zmuszone go opuścić i już nigdy więcej nie powróciły; o tym, że kiedyś to one prowadziły ten Dom Dziecka; że przez długie lata ten budynek pełnił funkcję graciarni; a wreszcie o tym, jak udało się go odzyskać i jak dowiedział się, które z pomieszczeń to była cela s. Faustyny i uświadomił nas, że właśnie znajdujemy się w miejscu, gdzie rozpoczęła pisać Dzienniczek, gdzie Jezus regularnie jej się objawiał, gdzie podyktował jej tekst Koronki, że piec, przy którym stoimy, to prawdopodobnie ten sam, w którym spaliła pierwszą wersję Dzienniczka… W tym urzekającym swoją prostotą miejscu, przy relikwiach s. Faustyny i ks. Michała Sopoćki, ustawionych na tle wileńskiego wizerunku Miłosiernego, o godzinie 15.00 w kilkuosobowej polsko-litewsko grupie odmówiliśmy Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Ja osobiście miałam poczucie, że znajduję się w centrum kultu Miłosierdzia, że to jest najwłaściwsze na świecie miejsce do odmawiania tej prostej, ale jakże potężnej modlitwy; poczucie, którego nie miałam nigdy znajdując się chociażby w Krakowskich Łagiewnikach. Zauroczone tym miejscem, niechętnie zbierałyśmy się do dalszej drogi,dom s. Faustyny
dlatego aby przedłużyć jeszcze nieco modlitewne zamyślenie, włączyłyśmy za pomocą telefonu nagranie pierwszych stronnic Dzienniczka i wsłuchiwałyśmy się w ich treść, siedząc na drewnianych ławach, wyobrażając sobie s. Faustynę stojącą na samym początku wielkiej misji, zapisującą te karty właśnie tu…


W końcu jednak trzeba było ruszyć z powrotem w stronę centrum. W drodze minęłyśmy Polską Ambasadę (zamkniętą, gdyż był to dzień 1. maja) i skierowałyśmy się w do zaznaczonego na naszej mapie kościoła pw. Pana Jezusa znajdującego się przy dawnym klasztorze trynitarzy (dziś to budynek seminarium). Drewniane wnętrze kościoła zachwycało swoją surowością. W głównym ołtarzu – a jakże by inaczej! – ten sam wizerunek, który przed chwilą widziałyśmy w Domku s. Faustyny.
Wzdłuż rzeki Neris (in. Wilia) stanowiącej naturalną północną granicę Starego Miasta, powróciłyśmy po 5 godzinach pielgrzymki do naszego punktu startowego, czyli na Plac Archikatedralny. Nie mając konkretnego planu na to, do którego z kościołów udamy się na Eucharystię, sprawdziłyśmy godziny wieczornych Mszy Świętych i postanowiłyśmy przejść bardziej w głąb starówki, a konkretnie do kościoła pw. św. Kazimierza, w którym to miała być sprawowana Eucharystia o godzinie 18.00. Jako że już o 17.20 byłyśmy na miejscu, ucieszyło nas, gdy w ogłoszeniach wyczytałyśmy, że Msza Święta w maju jest o 17.30. Jednak brak zapalonych na ołtarzu świec i mszału wzbudził nasze podejrzenia. Gdy zapytałyśmy stojącą przy wejściu panią, o to czy będzie tu Msza Święta, w odpowiedzi usłyszałyśmy „Ja nie panimaju”, ale po chwili namysłu dodała: „Mišios šiandien niet”. Czyli Mszy nie będzie. A więc konsultując się po raz kolejny z internetową wyszukiwarką, musiałyśmy udać się do innej świątyni. Niestety kościół św. Jana, który obrałyśmy za nasz kolejny cel, był zamknięty. Nieco już zmartwione skierowałyśmy się do kościoła św. Teresy, dzięki czemu zupełnie nieoczekiwanie znalazłyśmy się tuż obok Ostrej Bramy, która jest właśnie kaplicą tego kościoła. Trwało właśnie nabożeństwo majowe po polsku, jednak Msza Święta, która miała być po nim odprawiana była w języku litewskim. Wolałyśmy jednak to, niż ryzykować poszukiwanie kolejnego kościoła. Wspomagając się „Oremusami” przeżyłyśmy naszą pierwszą (a jak się okazało nie ostatnią) Eucharystię po litewsku. Z kazania nie zrozumiałyśmy ani słowa. No może tyle, że było coś o Panu Jezusie :)

Ostra Brama

Po Mszy Świętej oczywiste było, że musimy udać się do Matki Bożej. Tej, która swoim zatroskanym, matczynym okiem, patrzy na całe miasto, na cały świat, na wszystkich, którzy w swoim codziennym zabieganiu, mniej czy bardziej świadomie przechodzą pod jej świętym wizerunkiem, pod tabernakulum, które przecież też się tam znajduje. Jaka to wielka pokora Syna Bożego! Że pozwala się nam, ludziom, mijać tak obojętnie, zawsze wierząc i licząc na to, że kiedyś zauważymy Jego pełną Miłości obecność! Spotkanie było krótkie, bo o 19.00 kaplica jest zamykana. Powierzyłyśmy Matce wszystkich spotkanych tego dnia ludzi oraz to wszystko, co jeszcze przed nami i po ogromnej duchowej uczcie, udałyśmy się na poszukiwanie jakiejś uczty dla ciała, bo mimo że śniadanie u sióstr było bardzo pożywne, to jednak jeden posiłek dziennie przy przejściu 17 kilometrów to trochę mało.


Na następny dzień zaplanowałyśmy wyjazd do Trok, ale to już osobna historia…

c.d.n...