Objawił ci się Pan Jezus i powiedział, że masz być siostrą zakonną?
Widziałaś Go? Słyszałaś jak mówił do ciebie?
Nie raz zadawano mi takie pytania. A droga mojego powołania była zwyczajna, ale w tej zwyczajności czułam, że dzieją się wielkie rzeczy, które nie pochodzą ode mnie; takie, na których bieg nie miałam do końca wpływu. To, co najważniejsze działo się na kanwie mego serca, a Tym, który tkał był Jezus i Jego czuła miłość, którą powoli, niemalże po omacku, odkrywałam. W pewnym czasie doszłam do przekonania i byłam pewna, że to Jezus mnie woła. Nikt nie był w stanie mnie przekonać, że się mylę.
A więc jak to było?
Urodziłam się w katolickiej, przeciętnie żyjącej rodzinie w małej miejscowości niedaleko Łańcuta. Rodzice pracujący fizycznie starali się o dobre wychowanie mnie i moich trzech braci. Przykład do pracy i radzenia sobie w życiu brałam od nich patrząc na ich troskę o nas. Często zmieniali pracę, by szukać środków do życia i naszego wykształcenia. Czas nauki szkolnej minął mi bez większych trudności, przeplatany życiem religijnym, rówieśniczym i sportowym. Wybrałam naukę w liceum ogólnokształcącym na profilu biologiczno-chemicznym, bo czułam, że chcę pomagać ludziom jako pielęgniarka. Dorastałam w przeświadczeniu o założeniu rodziny. Wraz z kuzynką modliłyśmy się do św. Józefa o dobrego męża – ona go znalazła i ja też😉. Moją wiarę odkrywałam należąc do grupy Ruchu Światło-Życie.  Pierwsze rekolekcje oazowe zostawiły niezatarty ślad w moim sercu. To na nich mocno doświadczyłam wspólnoty modlących się młodych ludzi, którzy wychwalali Boga, trwali w ciszy na adoracji. Zobaczyłam, że tak można, że Bóg nie jest daleko i że po prostu On jest!!! Dzień dawania świadectwa  był dla mnie mocnym doświadczeniem. Słuchając jak Pan Bóg dotyka innych swoją łaską i ja zapragnęłam podzielić się czymś, co było we mnie. Pamiętam, że nie znajdowałam słów by nazwać to, co we mnie się działo, ale wiedziałam, że to działa Jezus, którego dopiero poznawałam. Wracając do domu czułam, że już nie będzie tak samo jak przedtem, że nie może być tak samo. Codzienność i zajęcia szkolne i domowe szybko mnie „sprowadziły na ziemię”, ale to doświadczenie w głębi mego serca nie zniknęło.
W klasie maturalnej miałam zmianę katechety i została nią siostra zakonna – serafitka. Na początku podeszłam do tej zmiany niechętnie, bo księdza znaliśmy dłużej, ale po czasie z wielką chęcią przychodziłam na katechezy. Były bardzo ciekawe, często oparte na dyskusji na trudne tematy, a że szukając rozwiązań moich młodzieńczych dylematów, zaczęłam odnajdywać odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Często miałam ochotę zagadać do Siostry, ale brakowało mi odwagi. Aż do dnia kiedy dostałam zaproszenie na dzień skupienia do domu zakonnego sióstr. To skupienie znów coś we mnie poruszyło. Obserwując siostry, widząc prostotę ich mieszkania, zapragnęłam „czegoś więcej”. 
Pielgrzymka maturzystów na Jasną Górę była moim wołaniem do Maryi, by pomogła mi odczytać moją drogę życiową. Od tego momentu zaczęłam toczyć wewnętrzną walkę z tym, co budziło się w mym sercu. Z jednej strony pociągało mnie życie młodzieńcze, towarzyskie, a z drugiej ten Głos, który nie milkł. Te wątpliwości dotyczące tego co mam wybrać po maturze tak mnie gnębiły, że czułam, że jak nie podejmę jakiejś decyzji to, to napięcie nie minie. Nie mówiąc nic nikomu, starałam się żyć jak co dzień, ale było to trudne. By nikt z rodziny nie domyślił się niczego, coraz częściej zachodziłam do kościoła na modlitwę, Eucharystię. Cały czas czułam się coraz mocniej przyciągana przez Jezusa. Po szkole, przed nią, z różańcem schowanym w kieszeni spodni, na krótkich nawiedzeniach Najświętszego Sakramentu, na wieczornych spotkaniach z Nim podczas spacerów. Stał się częścią – nieodłączną – mojej codzienności. I stawał mi się coraz bliższy. Mówiłam Mu o wszystkim, co przeżywam i o moich dylematach. Dałam Mu „warunek”, że jeśli chce dla mnie zakonu to, by wybrał mi miejsce gdzie czci się Maryję i opiekuje chorymi. 
I nadszedł moment decyzji… Zwykle po szkole wstępowałam do biblioteki, by skorzystać tam z komputera i internetu, którego w domu nie miałam. Szukając materiałów do szkoły wpisałam też w wyszukiwarkę „serafitki”, chcąc coś więcej się o nich dowiedzieć i jak zobaczyłam pełną nazwę Zgromadzenia – Córki Matki Bożej Bolesnej – to od razu wiedziałam, że to jest to czego szukam. Miałam wtedy przed oczami obraz Matki Bolesnej wiszący nad moim łóżkiem, do którego zanosiłam moje modlitwy rano i wieczór. Po miesiącach walki wewnętrznej Bóg wlał w moje serce pokój, ale także i moc i odwagę, które pomogły mi przejść przez różne przeszkody. Miałam po swojej stronie Jezusa, których tłumaczył najbliższym, że wybieram drogę służby Jemu; ocierał łzy mamy; odpowiadał na pytania młodszych braci, którzy tego w ogóle nie rozumieli; dał przestrzeń rodzicom, by wypowiedzieli swój ból, a zarazem pozwolił im ucieszyć się własną córką… On się nimi zajął i do dziś się zajmuje.  I mną też się zajął – jestem siostrą i chcę być nią dla każdego, szczególnie dla tego który jest bezbronny, poraniony chorobą, zmęczony starością, przybity zmartwieniem, upokorzony zranieniem… i ciągle pragnę patrzeć na Bolesną Maryję i żyć pod Jej spojrzeniem.
Wracając do tych wydarzeń sprzed 15 lat czuję wdzięczność do Boga, który przeprowadził mnie drogą służby Jemu i bliźnim aż dotąd; który postawił na mojej drodze ludzi, którzy stali się dla mnie światełkami w ciemnościach, autorytetami i przewodnikami. Wiadomo, że każda droga prostą nie jest, ale przeżywana w bliskości z Bogiem, staje się skarbem, często nieodkrytym od razu, ale odkrywanym stopniowo. I tak widzę też moją drogę rad ewangelicznych, jako stopniowo odkrywany skarb, z każdym rokiem coraz pokorniej spoglądam na ten dar miłości Boga wobec mnie. 
Niech we wszystkim Bóg będzie uwielbiony i błogosławiony
s. Emilia Ruszel