„Powołał mnie Pan już z łona mej matki…” (Iz 49,1) Wymyślił cudowny plan na moje życie i wciąż przede mną go odkrywa.
Urodziłam się i przeżyłam 19 lat w Jarocinie, który wielu osobom kojarzy się z festwalami muzyki rockowej. Kiedyś, gdy chciałam przenocować w schronisku młodzieżowym, po okazaniu legitymacji szkolnej usłyszałam: „ z Jarocina – to nic dobrego”. Ale Bóg wybiera takie miejsca, jakie chce i kogo chce. Przyszedł do Nazaretu i wciąż zaskakuje swoimi wyborami.
Bardzo szybko, bo już dwa tygodnie po urodzeniu stałam się poprzez chrzest dzieckiem Bożym. Potem też nieco szybciej, bo w klasie pierwszej przystąpiłam do I – ej Komunii św. Byłam taka mała, że raz ksiądz rozdający Eucharystię, ominął mnie. Bierzmowanie było w klasie ósmej.
Tak Bóg przychodził do mnie ze swoimi łaskami. Stawał mi się bliski. Odkrywałam wciąż Jego miłość. Pamiętam cudowne chwile w domu dziadków, którzy od początku poświęcili dla mnie wiele czasu, zasypywali miłością i pokazywali, że nasze życie jest w ręku Boga. Babcia i Dziadek rozpoczynali i kończyli dzień na kolanach przed Bogiem. Do swojej modlitwy przed pięknym dużym obrazem Matki Bożej zachęcali wnuków. Każdego dnia chodzili na Eucharystię. Wieczorami leżąc w łóżkach śpiewaliśmy religijne pieśni, najbardziej pamiętam: Mój Mistrzu, Zapada zmrok, Czarną Madonnę. W przerwach Babcia podawała nam obrane i pokrojone jabłuszka, gruszki z działki. Cudowne wspomnienia. One są bardzo ważne. Papież Franciszek w ostatniej Encyklice „Dilexit nos” również mówi „To, czego żaden algorytm nigdy nie będzie mógł pomieścić, to na przykład, ten moment z dzieciństwa, który pamięta się z czułością i który, mimo upływu lat, wciąż się powtarza w każdym zakątku planety. Myślę o sklejaniu brzegów domowych pierożków za pomocą widelca, wraz z naszymi mamami czy babciami…” Tak, to też było. Uśmiech ciśnie się na twarz przy wspomnieniach. Mała Mirusia mogła z Babcią robić w kuchni wszytko, brudzić ile się da… Szczytem dobroci i miłości było chyba przynoszenie piasku, abym zimą miała w kuchni piaskownicę. To wszystko budowało moje serce, dawało ogrom miłości i uczyło kochać innych.
Mama wprowadzała nas w tajemnicę Pierwszych Piątków, zabierała na Gorzkie Żale, Drogi Krzyżowe, nabożeństwa majowe, różańcowe… Czas dla Boga był bardzo ważny. A może bardziej kalendarz liturgiczny miał wpływ na rytm naszego życia.
Bóg wciąż pukał do mojego serca i do czegoś zapraszał. W klasie 6 szkoły podstawowej, zachęcona słowami pani katechetki, po raz pierwszy uczestniczyłam w całym Triduum Paschalnym. Potem już codziennie pragnęłam być na Eucharystii i tak było do momentu wstąpienia dla klasztoru. Nie ważne ile miałam zajęć w szkole. (Po podstawówce dojeżdżałam pociągiem do Studium Nauczycielskiego w Ostrowie Wielkopolskim). Nie ważne były: zmęczenie, późna i ciemna pora, czasem nawet mrozy do 30 stopni. Bóg był najważniejszy. Od klasy 6 miałam też swoją pierwszą Biblię, którą zaczęłam codziennie czytać.
Ogromną rolę na drodze mojego powołania odegrali franciszkanie brązowi. Od mojego 2 roku życia należeliśmy do ich parafii. Od 7 klasy chodziłam na spotkania wspólnoty Franciszkańskiego Ruchu Apostolskiego. Zachwycił mnie św. Franciszek swoim ubóstwem, radością. Chciałam jak on nieść pokój i radość. We FRA uczyłam się wprowadzać Ewangelię w życie. Dzięki licznym wyjazdom poznawałam franciszkanów na różnych etapach ich życia – postulantów w Jarocinie, nowicjuszy w Osiecznej, seminarzystów w Katowicach – Panewnikach. Widziałam ich szczęście i radość życia na drodze zakonnej, choć niewiele mieli. W sercu pojawiło się pragnienie, że chcę tak samo i pytanie, czego chce Pan. Zaczęłam pytać i i szukać. Był to czas matury i dalszej decyzji. Znałam franciszkanów „od podszewki”, ale nie znałam sióstr. A tyle jest Zgromadzeń! Bóg sobie poradził, aby mi pokazać, gdzie chce mnie mieć. Najpierw miałam krótkie kontakty listowne z rodzoną siostrą jednego z franciszkanów. Ona była Franciszkanką Misjonarką Maryi. Przeszkodą w spotkaniu osobistym była odległość. Rodzice po raz pierwszy nie pozwolili mi gdzieś jechać, bo było za daleko do Łabuń k. Zamościa. Po maturze na kolejnym spotkaniu FRA w Szczecinie spotkałam serafitkę, która zaprosiła dziewczyny na rekolekcje do Poznania. Szybko podjęłam decyzję, pojechałam i również szybko Zgromadzenie podjęło decyzję, bo dla mnie rekolekcje zakończyły się wyznaczeniem terminu wstąpienia – 16 września. Podziwiam Siostry SerafitkiJ Przyjęły mnie od razu, choć mnie nie znały, a ja ichJ
W Poznaniu zobaczyłam posługę Sióstr wśród niepełnosprawnych dzieci. Najbardziej dotknęła moje serce łysa Lodzia z zespołem Downa – uśmiechnięta, bujająca się na huśtawce. Chciałam być z tymi dziećmi.
Do terminu wstąpienia były jeszcze całe wakacje. Kiedy powiedziałam rodzicom o mojej decyzji, byli zdruzgotani. Wieść rozeszła się po najbliższych. Słyszałam różne argumenty przeciw, choćby: „po co do klasztoru, możesz być katechetką świecką”, albo „lepiej skończ szkołę” (studium po maturze miało jeszcze dwa lata)… Mama powiedziała, że nie pomoże w przygotowaniu czarnych rzeczy, które miałam przywieźć na początkowy etap. Potem jednak znalazłam w jej pokoju stosik ubrań, które zbierała i ukrywała przede mną.
Gdy przyszedł dzień 16 września Rodzice wraz z 6 – letnim bratem zawieźli mnie do Poznania. W drodze Tato mówił, że wiezie mnie jak na rok do szkoły, a potem wrócę. Mama mówiła, że nie wrócę, choćby mi było źle, bo jestem uparta jak osioł. I nie wróciłam do tej pory. A od Taty po roku nowicjatu usłyszałam słowa: „Jeśli chcesz być siostrą, to bądź dobrą siostrą”.
Minęły już 33 lata. Jestem szczęśliwą serafitką. Nie zawsze było łatwo, ale to nie powód, by coś rzucać i wracać. Trudne chwile, dobrze przeżyte, szlifują nas na jakiejkolwiek drodze jesteśmy i umacniają miłość.
Wciąż idę, gdzie Bóg mnie posyła. Każde kolejne miejsce to nowe zadanie, inna szkoła, inna wspólnota, ale zawsze On ten sam Mój Mistrz, Oblubieniec i każdego dnia na nowo mówię „Fiat” jak Maryja. Każdego dnia na nowo odpowiadam na zaproszenie „Pójdź za Mną” i idę w mej niemocy z Jego siłą. A On czyni wspaniałe rzeczy dla mnie, przeze mnie. Wciąż mnie zadziwia. Przez tyle lat zrozumiałam, że im mniej mnie we wszystkim, tym więcej Jezusa. Moim największym pragnieniem jest wciąż być jak najbliżej, w wielkiej więzi z moim Panem i przyprowadzać do Niego innych. Chcę ludziom dawać nadzieję, że jest Ktoś, kto ich bardzo kocha, zawsze tak samo i czeka nieustannie, by przytulić do swojego Serca.
S. Miriam Stopikowska