MOJE POWOŁANIE DAREM I ZADANIEM, KTÓRE ODKRYWAM KAŻDEGO DNIA NA NOWO…
„Powołał mnie Pan już z łona mej matki…” (Iz 49,1) Wymyślił cudowny plan na moje życie i wciąż przede mną go odkrywa.
Urodziłam się i przeżyłam 19 lat w Jarocinie, który wielu osobom kojarzy się z festwalami muzyki rockowej. Kiedyś, gdy chciałam przenocować w schronisku młodzieżowym, po okazaniu legitymacji szkolnej usłyszałam: „ z Jarocina – to nic dobrego”. Ale Bóg wybiera takie miejsca, jakie chce i kogo chce. Przyszedł do Nazaretu i wciąż zaskakuje swoimi wyborami.
Bardzo szybko, bo już dwa tygodnie po urodzeniu stałam się poprzez chrzest dzieckiem Bożym. Potem też nieco szybciej, bo w klasie pierwszej przystąpiłam do I – ej Komunii św. Byłam taka mała, że raz ksiądz rozdający Eucharystię, ominął mnie. Bierzmowanie było w klasie ósmej.
Tak Bóg przychodził do mnie ze swoimi łaskami. Stawał mi się bliski. Odkrywałam wciąż Jego miłość. Pamiętam cudowne chwile w domu dziadków, którzy od początku poświęcili dla mnie wiele czasu, zasypywali miłością i pokazywali, że nasze życie jest w ręku Boga. Babcia i Dziadek rozpoczynali i kończyli dzień na kolanach przed Bogiem. Do swojej modlitwy przed pięknym dużym obrazem Matki Bożej zachęcali wnuków. Każdego dnia chodzili na Eucharystię. Wieczorami leżąc w łóżkach śpiewaliśmy religijne pieśni, najbardziej pamiętam: Mój Mistrzu, Zapada zmrok, Czarną Madonnę. W przerwach Babcia podawała nam obrane i pokrojone jabłuszka, gruszki z działki. Cudowne wspomnienia. One są bardzo ważne. Papież Franciszek w ostatniej Encyklice „Dilexit nos” również mówi „To, czego żaden algorytm nigdy nie będzie mógł pomieścić, to na przykład, ten moment z dzieciństwa, który pamięta się z czułością i który, mimo upływu lat, wciąż się powtarza w każdym zakątku planety. Myślę o sklejaniu brzegów domowych pierożków za pomocą widelca, wraz z naszymi mamami czy babciami…” Tak, to też było. Uśmiech ciśnie się na twarz przy wspomnieniach. Mała Mirusia mogła z Babcią robić w kuchni wszytko, brudzić ile się da… Szczytem dobroci i miłości było chyba przynoszenie piasku, abym zimą miała w kuchni piaskownicę. To wszystko budowało moje serce, dawało ogrom miłości i uczyło kochać innych.
Mama wprowadzała nas w tajemnicę Pierwszych Piątków, zabierała na Gorzkie Żale, Drogi Krzyżowe, nabożeństwa majowe, różańcowe… Czas dla Boga był bardzo ważny. A może bardziej kalendarz liturgiczny miał wpływ na rytm naszego życia.
Bóg wciąż pukał do mojego serca i do czegoś zapraszał. W klasie 6 szkoły podstawowej, zachęcona słowami pani katechetki, po raz pierwszy uczestniczyłam w całym Triduum Paschalnym. Potem już codziennie pragnęłam być na Eucharystii i tak było do momentu wstąpienia dla klasztoru. Nie ważne ile miałam zajęć w szkole. (Po podstawówce dojeżdżałam pociągiem do Studium Nauczycielskiego w Ostrowie Wielkopolskim). Nie ważne były: zmęczenie, późna i ciemna pora, czasem nawet mrozy do 30 stopni. Bóg był najważniejszy. Od klasy 6 miałam też swoją pierwszą Biblię, którą zaczęłam codziennie czytać.
Ogromną rolę na drodze mojego powołania odegrali franciszkanie brązowi. Od mojego 2 roku życia należeliśmy do ich parafii. Od 7 klasy chodziłam na spotkania wspólnoty Franciszkańskiego Ruchu Apostolskiego. Zachwycił mnie św. Franciszek swoim ubóstwem, radością. Chciałam jak on nieść pokój i radość. We FRA uczyłam się wprowadzać Ewangelię w życie. Dzięki licznym wyjazdom poznawałam franciszkanów na różnych etapach ich życia – postulantów w Jarocinie, nowicjuszy w Osiecznej, seminarzystów w Katowicach – Panewnikach. Widziałam ich szczęście i radość życia na drodze zakonnej, choć niewiele mieli. W sercu pojawiło się pragnienie, że chcę tak samo i pytanie, czego chce Pan. Zaczęłam pytać i i szukać. Był to czas matury i dalszej decyzji. Znałam franciszkanów „od podszewki”, ale nie znałam sióstr. A tyle jest Zgromadzeń! Bóg sobie poradził, aby mi pokazać, gdzie chce mnie mieć. Najpierw miałam krótkie kontakty listowne z rodzoną siostrą jednego z franciszkanów. Ona była Franciszkanką Misjonarką Maryi. Przeszkodą w spotkaniu osobistym była odległość. Rodzice po raz pierwszy nie pozwolili mi gdzieś jechać, bo było za daleko do Łabuń k. Zamościa. Po maturze na kolejnym spotkaniu FRA w Szczecinie spotkałam serafitkę, która zaprosiła dziewczyny na rekolekcje do Poznania. Szybko podjęłam decyzję, pojechałam i również szybko Zgromadzenie podjęło decyzję, bo dla mnie rekolekcje zakończyły się wyznaczeniem terminu wstąpienia – 16 września. Podziwiam Siostry SerafitkiJ Przyjęły mnie od razu, choć mnie nie znały, a ja ichJ
W Poznaniu zobaczyłam posługę Sióstr wśród niepełnosprawnych dzieci. Najbardziej dotknęła moje serce łysa Lodzia z zespołem Downa – uśmiechnięta, bujająca się na huśtawce. Chciałam być z tymi dziećmi.
Do terminu wstąpienia były jeszcze całe wakacje. Kiedy powiedziałam rodzicom o mojej decyzji, byli zdruzgotani. Wieść rozeszła się po najbliższych. Słyszałam różne argumenty przeciw, choćby: „po co do klasztoru, możesz być katechetką świecką”, albo „lepiej skończ szkołę” (studium po maturze miało jeszcze dwa lata)… Mama powiedziała, że nie pomoże w przygotowaniu czarnych rzeczy, które miałam przywieźć na początkowy etap. Potem jednak znalazłam w jej pokoju stosik ubrań, które zbierała i ukrywała przede mną.
Gdy przyszedł dzień 16 września Rodzice wraz z 6 – letnim bratem zawieźli mnie do Poznania. W drodze Tato mówił, że wiezie mnie jak na rok do szkoły, a potem wrócę. Mama mówiła, że nie wrócę, choćby mi było źle, bo jestem uparta jak osioł. I nie wróciłam do tej pory. A od Taty po roku nowicjatu usłyszałam słowa: „Jeśli chcesz być siostrą, to bądź dobrą siostrą”.
Minęły już 33 lata. Jestem szczęśliwą serafitką. Nie zawsze było łatwo, ale to nie powód, by coś rzucać i wracać. Trudne chwile, dobrze przeżyte, szlifują nas na jakiejkolwiek drodze jesteśmy i umacniają miłość.
Wciąż idę, gdzie Bóg mnie posyła. Każde kolejne miejsce to nowe zadanie, inna szkoła, inna wspólnota, ale zawsze On ten sam Mój Mistrz, Oblubieniec i każdego dnia na nowo mówię „Fiat” jak Maryja. Każdego dnia na nowo odpowiadam na zaproszenie „Pójdź za Mną” i idę w mej niemocy z Jego siłą. A On czyni wspaniałe rzeczy dla mnie, przeze mnie. Wciąż mnie zadziwia. Przez tyle lat zrozumiałam, że im mniej mnie we wszystkim, tym więcej Jezusa. Moim największym pragnieniem jest wciąż być jak najbliżej, w wielkiej więzi z moim Panem i przyprowadzać do Niego innych. Chcę ludziom dawać nadzieję, że jest Ktoś, kto ich bardzo kocha, zawsze tak samo i czeka nieustannie, by przytulić do swojego Serca.
W listopadzie wspominamy naszych zmarłych, dlatego w tym miesiącu świadectwo śp. S. Adamary.
Siostra Adamara Kubala, urodziła się 8 września 1933 r. w Biadolinach Szlacheckich koło Tarnowa, w powiecie Brzesko. Tego samego dnia została ochrzczona otrzymując imię Zofia. 9 maja 1948 r. przyjęła w Tarnowie sakrament bierzmowania z rąk ks. bp. Jana Stepy.
Pochodziła z bardzo religijnej rodziny Andrzeja i Julii z domu Kargol. Ojciec był konduktorem PKP, mama zajmowała się gospodarstwem domowym oraz wychowywaniem czwórki dzieci – dwóch synów i dwóch córek, z których Zofia była najmłodsza. Po ukończeniu siedmioklasowej szkoły podstawowej w Biadolinach kontynuowała naukę w Liceum Przemysłowym w Tarnowie. W 1952 r. poprosiła o przyjęcie do Zgromadzenia Sióstr Serafitek i 27 kwietnia rozpoczęła postulat. Po rocznym nowicjacie w Oświęcimiu, 18 maja 1954 r. złożyła pierwszą profesję zakonną, a na zawsze oddała się Bogu w profesji wieczystej w dniu 15 maja 1960 r..
Jako młoda profeska przebywała najpierw w domu prowincjalnym w Przemyślu przy ul. Basztowej, a następnie została skierowana do Lublina, gdzie w od stycznia do października 1956 r. pomagała w kuchni internatu Niższego Seminarium Duchownego. Kolejny rok pełniła funkcję magazyniera w Państwowy Dom Opieki dla Dorosłych w Różańcu, a po pożarze placówki i przeniesieniu podopiecznych do Kaniego przez sześć lat była referentką administracyjno-gospodarczą w tamtejszym Domu Opieki. W 1963 r. ukończyła Warszawie kurs katechetyczny oraz roczny kurs administracyjno-prawniczy i przez rok pełniła urząd ekonomki prowincjalnej w Przemyślu. W latach 1965-1969 była intendentką i księgową oraz przełożoną domu rekolekcyjnego w Ciężkowicach. Po raz drugi została mianowana ekonomką prowincjalną w 1969 r. i obowiązek ten spełniła przez trzy kadencje, do 1977 r..
S. Adamara w swoim długim życiu zakonnym przebywała na wielu placówkach pełniąc różne posługi. Była trzy lata zakrystianką w Bieździadce (1981-1984 r.), dwukrotnie była w Ciężkowicach (1965-1972 r. i 1977-1981 r.), trzykrotnie w Niechobrzu, gdzie pełniła obowiązki przełożonej i pomagała w prowadzeniu domu rekolekcyjnego (1972-1974 r., 2000-2008 r. i 2008-2018 r.) osiem lat służyła chorym jako opiekunka parafialna w Warszawie przy ul. Marszałkowskiej (1984-1992 r.), w Przeworsku pomagała w kuchni parafialnej (1992-1993 r.) i krótko w kuchni zakonnej w Przemyślu przy ul. Wyspiańskiego (1981 r.). Jako emerytka, w miarę swoich możliwości pomagała w pracach domowych na Choszczówce (1993-2000 r.) i w domu prowincjalnym w Przemyślu (2008 r.). Od 2018r. przebywała w domu prowincjalnym w Rzeszowie przeżywając ostatni etap swojego życia w na modlitwie i cierpieniu związanym z postępującą chorobą nowotworową przełyku.
Siostra Adamara była osobą bardzo serdeczną, pełną dobroci i kultury oraz szacunku do przełożonych. Bardzo ceniła czas adoracji Najświętszego Sakramentu i zawsze z tęsknotą oczekiwała na przyjęcie Komunii św.. Miała szczególne nabożeństwo do św. Józefa, któremu powierzała wiele spraw modląc się przy jego figurze. Była dla sióstr wzorem przeżywania cierpienia i okazywania wdzięczności za każdy gest opieki. Do końca zachowała doskonałą pamięć i świadomość. W dniu śmierci, 30 lipca 2024 r, w obecności Matki Generalnej Justyny Wydry i s. Prowincjalnej Sancji Gach podziękowała za każde dobro i przeprosiła za wszelkie swoje słabości w życiu zakonnym. Odeszła do Pana o godz. 13.08 otoczona licznym gronem modlących się sióstr, w 91 roku życia a 72 powołania zakonnego.
Ufamy, że dzięki wstawiennictwu Matki Bożej Bolesnej i św. Józefa, którego gorąco czciła, Bóg otworzy jej drzwi swojego domu w niebie.
Pochodzę z Bieszczad z małej miejscowości. Wiarę zawdzięczam moim Rodzicom, rodzinie, parafii i diecezji przemyskiej z której pochodzę. Z perspektywy czasu widzę, że tradycja, religia, wiedza, spojrzenie na życie, respektowane wartości w moim życiu są prostą konsekwencją trwania w moim środowisku życia.
W tym środowisku naturalnie zrodziło się również powołanie. To także konsekwencja wychowania wiary moich Przodków. To co dla mnie naturalne jest po prostu owocem doświadczenia życiowego i religijnego poprzedzających mnie pokoleń wierzących prostych ludzi. Nie bez znaczenia jest również wpływ parafi w której się wychowałam, wspólnot żywego Kościoła z którymi miałam kontakt.
Jestem Serafitką. Pan Bóg pozwolił mi przeżyć wiele lat w Zakonie, doświadczać życia wspólnotowego, rozwijać pasje, spotykać wspaniałych ludzi, zmagać się z codziennymi trudnościami. Za wszystko czegokolwiek doświadczyłam jestem Mu wdzięczna.
Siostra Sylwia: mówili mi, że albo wysadzę zakon, albo mnie z niego wywalą [ROZMOWA]
Jak to jest opuścić zakon w okresie postulatu, by później do niego wrócić? Który ze ślubów zakonnych (czystość, ubóstwo, posłuszeństwo) jest najtrudniejszy? Czy w dzisiejszych czasach warto w ogóle być zakonnicą? O tym z siostrą Sylwią, serafitką, rozmawia Antoni Jezierski.
Antoni Jezierski (misyjne.pl): Kim była ta młoda dziewczyna, zanim stała się siostrą Sylwią? Jakie miała priorytety?
Siostra Sylwia: – Wow, takiego pytania się nie spodziewałam (śmiech). Boję się, co tam dalej przygotowałeś! Miałam na imię Agnieszka – takie mam imię ze chrztu. Wychowywałam się z dwojgiem braci i długo wyczekiwaną siostrą. Do podstawówki chodziłam w Gdyni. Jakie miałam priorytety? Na początku nie miałam żadnych. Wiem, że z powodu różnych moich braków nakładałam na siebie wiele masek. Choć babcia nauczyła mnie modlitwy, a z rodzicami chodziliśmy do kościoła, to jednak nie miałam bliższej relacji z Bogiem – On po prostu sobie był. I ja sobie byłam. Nie miałam wtedy zbyt wielu przyjaciół. Robiłam to, co robili inni. Żeby zaistnieć. Różne rzeczy się wtedy robiło – tu trzeba zrobić „piiii” (śmiech). Nie wiedziałam, że idę złą ścieżką. Żyłam z dnia na dzień. Wychowywało mnie podwórko. Sytuacja trochę zmieniła się, kiedy moi rodzice dołączyli do Ruchu Światło-Życie. Wtedy nowe wartości zaczęły wnikać do naszego domu.
Jak to wpłynęło na Twoje życie?
– Jeździło się z rodzicami na rekolekcje, by później wracać do tego samego życia. Pamiętam, że ze znajomymi zwiewaliśmy z lekcji. Widziałam, jak staczają się moje koleżanki. Narkotyki, miękkie i twarde, tak to wtedy wyglądało. I chociaż ja za tym nie poszłam, to cały czas byłam tam z moimi koleżankami. Po latach myślę, że Boża opatrzność nade mną czuwała. Pamiętam, jak któregoś razu po takim wyjściu (na którym „różnie” się działo) wracałam do domu i poczułam w sobie, że mam dość takiego udawania – że takie życie nie jest moje. Czułam, że coś jest nie tak. Zaczęłam krzyczeć do Boga, żeby zrobił coś ze mną, bo już nie dam rady. Wróciłam do domu. Moi rodzice nie zauważyli, że coś było nie tak. Oboje pracowali. Musiałam wyrzucić z siebie wszystko, co dusiłam w sobie. Po tym wszystkim poczułam jednak ogromny pokój – coś nie do opisania. Poczułam, że coś we mnie zaczyna się zmieniać. Widziałam później, jak przestało mi zależeć na tym, by innym się przypodobać.
Jak odkrywałaś swoje powołanie? To był moment – decyzja chwili, czy raczej powoli, stopniowo?
– Święty Paweł spadł z konia – „walnęło go”. Ja zawsze mówię, że mnie też musiało walnąć. Musiałam mieć dowód, że Bóg chce mnie, bo w życiu nie chciałam być siostrą zakonną. Chciałam mieć męża, dzieci, studiować na AWF-ie, chciałam być nauczycielką…
To ostatnie się udało.
– Haha, no tak, po latach (śmiech). A jak to się stało, że Bóg mnie powołał? Sama się zastanawiam. I że tyle lat ze mną wytrzymuje… Ważnym momentem dla mnie były na pewno rekolekcje oazowe, na które pojechałam w wakacje. Była tam siostra zmartwychwstanka, która głosiła nauki. Jak się nazywała? Co mówiła? Kompletnie nie pamiętam. Wiem natomiast, co stało się chwilę później. Podczas adoracji siedziałam w ostatniej ławce. Zespół śpiewał piosenkę „Tak mnie skrusz”. Po chwili zaczęły mi płynąć łzy. Były wtedy dwie Agnieszki – jedna płakała, a druga pytała: „Ale co Ty robisz? Przecież nic się nie dzieje”. Przepłakałam całą adorację. Czułam, że coś we mnie się dzieje, ale jeszcze wtedy nie myślałam o życiu zakonnym.
Czy to był ten moment „spadnięcia z konia”?
– Jeszcze nie. Taki moment nadszedł, kiedy pojechałam na rekolekcje dla dziewczyn do Poznania. Tam zobaczyłam również, jak pracują siostry. Zobaczyłam dzieci, którymi siostry się opiekowały. W oczach tych dzieci było niesamowite szczęście i radość. „Domu nie mają, rodziców nie mają, a są szczęśliwe” – pomyślałam wtedy. Później była adoracja w kaplicy. Wtedy po raz pierwszy w moim sercu pojawił się taki głos: „Pójdź za mną, chcę żebyś była siostrą zakonną”. Pomyślałam: „Nie wiem, o co Ci chodzi, ale no dobra”. Po powrocie zrzuciłam to wszystko w podświadomość. Broniłam się. Ja jestem taka, że muszę mieć namacalny dowód. W międzyczasie zdałam maturę i poszłam na studia na AWF. Pan Bóg jednak dawał mi znaki. To były konkretne osoby i sytuacje, nawet ludzie, którzy zaczepiali mnie na ulicy. I tak to po roku na AWF-ie wstąpiłam do sióstr serafitek.
Jak zareagowali Twoi bliscy na tę wiadomość?
– Pamiętam, że zaprosiłam rodziców i rodzeństwo na kolację. No i przyszedł ten moment, kiedy jakoś wydusiłam z siebie: „Wstępuję do zgromadzenia”. Cisza. Moi rodzice nie byli w stanie nic powiedzieć. Musieliśmy to wszyscy jakoś przetrawić. Moja babcia powiedziała mi, że „albo wysadzę ten klasztor, albo mnie z niego wywalą” – swoją drogą ostatnio przypomniałam jej tę sytuację (śmiech). Pamiętam też, jak jeden z moich braci, żeby odwieść mnie od mojego pomysłu, namawiał nawet chłopaków, żeby mnie podrywali (śmiech). Ale już zdania nie zmieniłam.
Jak wyglądały Twoje początki w zgromadzeniu?
– U nas na początku jest rok kandydatury. Dziewczyna przygląda się zgromadzeniu. Mamy już wtedy trochę zajęć – historię zgromadzenia, liturgikę i trochę teologii. Po roku zaczyna się postulat, kiedy dostajemy „sukienki”. I ja poszłam do tego postulatu. Wtedy też przeprowadza się badania psychologiczne. Te badania mnie podłamały. Byłam wtedy bardzo zamkniętą osobą. Pamiętam, że poszłam do siostry prowincjalnej i powiedziałam jej, że jednak chcę odejść. I odeszłam. Siostra prowincjalna powiedziała mi jednak: „Dla ciebie zawsze będzie otwarta droga”. Spakowałam walizki i pojechałam pociągiem do domu.
Co stało się później? To musiał być trudny czas w Twoim życiu.
– Ze swoimi myślami zostałam zupełnie sama. Pamiętam, jak wieczorami leżałam i płakałam. Moim największym pocieszeniem była moja młodsza siostra, która miała wtedy pięć lat. Przychodziła do mnie i trzymała mnie za rękę. Była moim balsamem. W tamtym czasie zastanawiałam się, czy nie wejść w związek z jakimś chłopakiem, bo miałam wcześniej kilka takich relacji. Pan Bóg jednak miał swoje dojścia. To było dziewięć miesięcy, w czasie których On dawał mi ludzi, którzy pomogli mi podjąć ostateczną decyzję.
Brzmi trochę jak taka duchowa ciąża.
– Po latach uświadomiłam to sobie. Musiałam narodzić się na nowo. To był czas wielu dobrych doświadczeń. Zrozumiałam też, że muszę sobie przebaczyć. Najważniejsza była dla mnie spowiedź na Jasnej Górze, kiedy wyrzuciłam z siebie wszystko. Powiedziałam wtedy o moim życiu, o moich wahaniach. A ksiądz, po tym jak mnie wysłuchał, wyszperał obrazek Jezusa Miłosiernego i mówi do mnie tak: „Tu masz obrazek. Tam jest adoracja. Idź przed Najświętszy Sakrament i podejmij decyzję: «tak» lub «nie»”. I poszłam. Jak tylko rozsunęłam drzwi i uklęknęłam – już byłam Jego. Taka Miłość, taka radość wypełniła moje serce, że powiedziałam wtedy: „Tak, jestem cała Twoja”. Wtedy nastąpiła największa metamorfoza w moim życiu. Od tego momentu stałam się bardziej otwarta, byłam bardziej dla ludzi. Nie wiedziałam, co się ze mną stało. Przyjechałam na rekolekcje do serafitek i powiedziałam: „Chcę wrócić. To jest moja decyzja”. No i wróciłam na kolejny rok postulatu. Później zaczęłam nowicjat. Otrzymałam wtedy nowe imię i habit. I po dwóch kolejnych latach składałam pierwsze śluby.
O te śluby też chciałem zapytać. Składałaś śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa?
– Tak. Jesteśmy na regule świętego Franciszka.
A możesz powiedzieć (takim prostym językiem), jak te śluby „działają”? Przecież wyrzekasz się tego, co ludzie uważają za podstawę swojego funkcjonowania. Ale czy to jest jakaś wymiana?
– Ślub ubóstwa – jeśli czegoś potrzebuję, to muszę o to poprosić. Ale jestem też „u Boga”. Wszystko, co mam, mam „u Boga”. To jest główna idea. Nic nie jest moje, wszystko jest Jego, On mi to daje. Ślub czystości – wyrzekam się tego, że będę miała małżonka i własne dzieci. Ale gdybym ja miała zliczyć wszystkie dzieci, jakie mam teraz… To rodzicielstwo duchowe jest ogromną łaską. No i jest jeszcze ślub posłuszeństwa.
A który ze ślubów jest najtrudniejszy? Czy to właśnie ślub posłuszeństwa?
– Bingo! Chociaż na samym początku myślałam, że jest najprostszy. Musisz być posłuszny temu, gdzie masz iść. Czasami ci się wydaje, że nie dasz rady. Ale idziesz. Ja przez całe życie zakonne nigdy nie powiedziałam „nie”. Zawsze byłam posłuszna. Posłuszeństwo czyni cuda. Nawet wtedy, kiedy go nie rozumiesz. Boli, jak cię zabierają z ulubionej placówki, ale po czasie myślisz: „Boże, Ty wiedziałeś, co robisz”.
Często patrzymy na osoby konsekrowane i myślimy, że my (świeccy) mamy coś, czego one nie mają. A czy Wy też macie coś, czego my nie mamy? Czy warto być zakonnicą?
– Kiedyś jeden z moich bardziej zbuntowanych podopiecznych ze świetlicy zapytał mnie, po co zostałam zakonnicą. Powiedziałam wtedy do niego: „Ej, chyba pierwszy raz ktoś mnie o to zapytał. Powiem ci, że ja naprawdę jestem szczęśliwa. Dzięki za to pytanie!”. Wiesz, Pan Bóg spełnia marzenia – nawet takie, których sobie nie wyobrażasz. Ja bym w życiu nie była w tylu miejscach. Spełnia nawet marzenia z dzieciństwa. Całe życie chciałam martensy i dostałam… na śluby wieczyste (śmiech). Myślę, że wszystko, co dostałam oddają te słowa z Pisma Świętego: „Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól, wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym” (Mk 10,29-31).
Każde Powołanie jest wielką niepowtarzalną tajemnicą miłości między Bogiem a człowiekiem. Jest Bóg który się objawia, mówi, zaprasza, wzywa. Jest człowiek, który jeśli chce tylko tego pragnie zdolnych usłyszeć głos Boży, rozpoznać go wśród wielu innych głosów, odpowiedzieć i pójść za Nim. Bóg dał mi tę łaskę, że wychowałam w katolickiej rodzinie, a więc już jako dziecko dowiedziałam się, że oprócz rodziców jest Bóg, który mnie kocha, troszczy się i do kogo zawsze mogę się zwrócić.
Pochodzę z małej miejscowości na Podkarpaciu, wielodzietnej rodziny (mam 6 Siostr i 4 braci).
Moje Powołanie rozwijało się od najmłodszych lat, pierwszym takim znakiem dla mnie była pierwsza Komunia Święta, gdzie odczułam miłość Boga. Przez lata szkoły podstawowej bardziej się umacniałam. Po ukończeniu szkoły podstawowej nie chciałam iść do szkoły średniej tylko do zakonu, choć nie wiedziałam gdzie. Moi rodzice się na to nie zgodzili, i musiałam złożyć papiery do szkoły Średniej. Zatem złożyłam papiery do technikum handlowego w Dynowie, gdzie się nie dostałam, pomyślałam wtedy Pan daje mi znać, że to nie moja droga. Moja mama w pewnym dniu jechała do Przemyśla i wzięła moje papiery i mi powiedziała:” Że szkołę ci znajdę i musisz iść do szkoły, nie żaden klasztor”. I takim sposobem znalazłam się w Dubiecku w liceum Ogólnokształcącym gdzie tam poznałam Siostry Serafitki. Po pierwszym dniu szkoły kiedy przyjechałam do domu moja mama zapytała mnie, kto mnie uczy religii odpowiedziała siostra Zakonna, widziałam wtedy, że moja mama była troszeczkę zdziwiona i zawiedziona. Ponieważ nie takie były plany mojej mamy. W klasie trzeciej liceum zaczęłam jeździć na rekolekcje do sióstr Serafitek, od razu zachwyciła mnie ich prostota Franciszkańska radość, służba ubogim i potrzebującym. Przyznam się, że także strój zakonny. W domu mówiłam, że muszę zostać w szkole na odrabianie jakichś zajęć. Wiedziałem, że nie mogę powiedzieć, że jadę do sióstr. W życiu Pan Bóg dawał mi też różne znaki, które mnie trochę zaskakiwały np. w pewnym dniu jak wracałam ze szkoły w autobusie spotkałam siostre służebniczke starowiejska, gdzie ona zadała mi pytanie: ”Czy Pan Jezus nie puka do twojego Serca?”. Pomyślałam wtedy tak Puka. Po ukończeniu liceum przez wakacje pomagałam w domu przy pracach w polu, bo mieliśmy duże gospodarstwo. Pamiętam ten dzień, kiedy dostałam list od S. Bernadetty Serafitki, że mam przyjechać 28 sierpnia, żeby wstąpić do Zgromadzenia. Schowałam ten list, choć moja mama przeczuwała, że dostałam coś z Przemyśla. Zaczęła mówić mi, żebym znalazła sobie pracę lub ona mi znajdzie. Ale ja czekałam na odpowiednią chwilę żeby jej powiedzieć, że mam plany już na życie, nie ja tylko Pan Bóg ma plany wobec mnie. 28 sierpnia pojechałam do sióstr bez niczego. Siostra byłam trochę zdziwiona, ale ja mówię, że przyjadę 1 września bo muszę powiedzieć w domu i załatwić papiery które były potrzebne. To był dla mnie trochę ciężki czas, czas próby, ponieważ jak powiedziałam w domu, że idę w poniedziałek do klasztoru rodzice i rodzeństwo mówili mi po co do klasztoru, w domu też możesz się modlić, chodzić do kościoła, żyć w świecie, czy zwariowałaś na co ci ten klasztor itd. Pan Bóg dał mi siłę i przyciągał coraz bardziej, bardziej…. proboszcz parafii do której należałam nie chciał dać mi też Opinii ponieważ to nie to zgromadzenie do którego powinnam pójść. Chciał żebym poszła do sióstr Nazaretanek. Ale ja wiedziałam, że Siostry Serafitki to jedyne zgromadzenie do którego chciałam iść. Wstąpiłam do Zgromadzenia 1 września 2003 r. dziś patrząc wstecz mogę powtórzyć słowa Ps.145: ”Będę cię wielbił, Boże mój i królu, będę wysławiał Twe Imię po wieczne czasy” A do tych którzy to czytają szczególnie do ludzi młodych życzę odwagi, droga za Jezusem Chrystusem jest drogą życia, miłości i radości. Nie lękaj się Pan jest z Tobą. S. Zofia