Usiądź dzisiaj ze mną na moment, weź do ręki kubek dobrej herbaty i posłuchaj jak Pan Bóg upomniał się o moje życie i zaprosił do pewnej drogi. Właśnie tego popołudnia chce się podzielić z Tobą świadectwem mojej drogi z Jezusem jako siostra serafitka.
Tak sobie myślę, że aby usłyszeć, że jest się powołanym trzeba zacząć słuchać i bardzo dziękuję Panu, że nauczył mnie jak rozpoznawać Jego głos. Dziękuję, że na drodze mojego życia postawił różne znaki, które stopniowo wskazywały na to jedno zaproszenie.
Tutaj dzielę się tylko mapą zewnętrznych wydarzeń, które złożyły się na podjęcie decyzji pójścia drogą życia zakonnego. Każda z nas ma oddzielną historię bitew, rozterek i wyborów wewnętrznych, które są świadkami naszych decyzji i odpowiedzi na głos Oblubieńca.
Pochodzę z diecezji zamojsko-lubaczowskiej wychowałam się na wsi w Gorajcu Starej- Wsi,
a później przeprowadziliśmy się z rodziną do Biłgoraja. Tam skończyłam gimnazjum, liceum, dostałam się nawet na studia, na których progu nigdy się nie stawiłam.
Takim pierwszym znakiem była moja siostra katechetka w gimnazjum, serafitka. Bardzo wiele jej zawdzięczam. Ona jako pierwsza dała mi poczucie, że jestem godna zaufania, że można mi coś powierzyć, gdzieś zaangażować. Z koleżankami odwiedzałyśmy też siostry w domu zakonnym, jeździłyśmy wspólnie na wyprawy rowerowe, działałyśmy w wolontariacie. Oswajałam się
z wizerunkiem siostry „codziennej”, nie tylko takiej szkolnej albo kościelnej, ale równiej domowej, zwyczajnej. To było takie bezwiedne zauważanie, że taki sposób życia istnieje i może być szczęśliwy.
Kolejnym bardzo ważnym punktem mojego nastoletniego życia były piesze pielgrzymki na Jasną Górę. Podczas drogi na każdym kroku Pan Bóg pokazywał, jaki jest dobry i hojny, jak wychodzi naprzeciw drobnym, codziennym potrzebom tylko dlatego, że jesteśmy Jego dziećmi. Wiele treści w czasie tych pielgrzymek otwierało mi oczy na wiarę, na wspólnotę, na to, że Pan jest realnie obecny pośród nas w codzienności. Zaczynało się zmieniać moje serce, otwierać na bardziej intymną relację ze Stwórcą.
Bardzo cenne był dla mnie wyjazdy na Franciszkańskie Spotkania Młodych w Kalwarii Pacławskiej. Tam również obecność sióstr serafitek była dla mnie naturalna, nie narzucająca się, ale dająca możliwość cichej obserwacji. W czasie tych spotkań doświadczyłam wartości wspólnoty, żywej wiary tylu młodych ludzi. Te wyjazdy dawały mi obraz żywego Kościoła. Tam pojawiały się pytania o moją osobistą relację z Panem. Zaczęłam zaprzyjaźniać się z duchowością franciszkańską, z prostotą i zwyczajnością bycia z Bogiem w sercu.
Na co dzień byłam przeciętną nastolatką, trochę zarozumiałą, trochę szaloną, szukającą swojej wartości, swojego miejsca. Chodziłam na dyskoteki, spędzałam czas na mieście ze znajomymi, lubiłam wyjazdy. Ważne było dla mnie poczucie wolności, niezależności, ale wciąż tęskniłam za czymś więcej.
W drugiej klasie liceum byłam na rekolekcjach u sióstr serafitek w Przemyślu. Pojechałam tam
z moją przyjaciółką, żeby odwiedzić naszą siostrę katechetkę z gimnazjum. Uważałam wtedy,
że te rekolekcje absolutnie nie są dla mnie. Miałam wtedy bardzo dużo krytykanctwa
i podejrzliwości w sercu. Z politowaniem myślałam o naiwnych dziewczynach, które dadzą się złowić na wędkę siostrzanych uśmiechów i pójdą do klasztoru. Nie ze mną takie numery! W tym samym czasie pojawiały się we mnie głębokie pytania o sens, o cel mojego życia- tęsknota
za czymś czego nie rozumiałam. Niemniej po tych rekolekcjach jedynie co potrafiłam
to krytycznie je komentować, nie dopuszczając ich prawdziwego przesłania i głębi.
Jeszcze jedna sprawa. Kiedy ma się taki uparty charakter przy jednoczesnej wrażliwości, trudno jest poradzić sobie ze sobą samemu. Pewnego roku podczas pielgrzymki usłyszałam, że dobrze mieć spowiednika. Miałam wtedy trochę problemów. Wróciłam do domu i poprosiłam Ducha Świętego o pomoc. Pan dał mi wówczas spowiednika, który bardzo mnie umocnił i towarzyszył mi aż do wyjazdu do klasztoru.
Przez czas liceum zaczęłam bardziej świadomie szukać ciszy, zaglądałam do kościoła na adorację po lekcjach. Pojechałam też na rekolekcjach ignacjańskie, na których Pan zmiękczał stopniowo moje serce swoją miłością. To w ciszy najbardziej gniotły mnie moje myśli i pytania, które czekały na odpowiedź. Nie mogłam się oszukiwać i udawać, że nie słyszę jak Pan delikatnie mnie zaprasza, jednocześnie niczego na mnie nie wymuszając. To jest najtrudniejsze w wyborze powołania, że ja muszę podjąć decyzję, dać jakąś odpowiedź, nikt za mnie tego nie zrobi, nikt za mnie życia nie przeżyje.
Postanowiłam zaryzykować. Tak, to będą serafitki. Umówiłam się na rozmowę z Siostrą Prowincjalną. Po spotkaniu i z wyznaczoną datą przyjęcia do klasztoru pojechałam do Krakowa, żeby złożyć dokumenty na studia. Wszystko po to, żeby rodzice nie dowiedzieli się zbyt wcześnie o moich planach. Moja decyzja pójścia do klasztoru zaraz po maturze nie spotkała się ze zrozumieniem. Ja sama do końca nie rozumiałam wtedy tego co robię. Czułam jednak, że to musi być tu i teraz. Z perspektywy czasu widzę, że wielką łaską był wówczas dar odwagi do podjęcia tej decyzji.
Dla mnie powołanie jest zgodą na wybór życia u boku Jezusa, który zawsze jest przy mnie, który zna moje możliwości lepiej niż ja sama, który wie, jak pomnażać ukryte we mnie dobro, wie, jak kształtować mnie przy pomocy mojej wspólnoty. Jemu zależy na mnie bardziej niż mnie samej. On daje mi całego siebie i nie zadowoli się inną odpowiedzią niż oddania Mu całego mojego życia.
Dzisiaj już nie mogę się doczekać, kiedy perspektywa mojego życia rozszerzy się na wieczny horyzont i zobaczę w pełni działanie codziennej łaski. W tym czasie ukarzą się moje wszystkie, kulawe życiowe odpowiedzi, a wielkość Bożej Miłości przysłoni i oczyści to co słabe
i niedoskonałe.
Dziękuję, że mogłam podzielić się z Tobą kilkoma fleszami z mojej drogi. To była kronika bardzo pobieżna i niedokładna. Mam nadzieję, że mapa życia każdego z nas będzie wypełniona błogosławieństwem i pełnią szczęścia pod okiem Jedynego Przewodnika.
"Nie pytaj jaką drogą pójdziesz. Ważne, że chcesz pójść za Mną, że nie chcesz się wracać, oglądać za siebie, ale masz wzrok zwrócony ku Mnie"
„Pójdz za Mną” - przypominam sobie dni i sytuacje, w których doswiadczałam wezwania Jezusa. Pamiętam, jak Jezus olśnił mnie swoim światłem, Jego spojrzenie przeniknęło mnie i przemieniło do głębi. Jezus patrzył na mnie, nie spuszczał ze mnie wzroku i to On dostrzegł mnie w tłumie. Zrozumiałam, że szczęście może mi dać tylko Jezus. On zna moją duszę i moje kroki. Zaufałam mu całkowicie, a im więcej ufałam tym pełniej zawierzałam Mu swoje życie.
Pan stanął przy mnie, dając mi moją Mamę, która wychowała się w rodzinie religijnej, gdzie Bóg był na pierwszym miejscu. Przykład jej rodziców i ich troska o życie duchowe dzieci było bardzo ważne. W tym duchu wzrastało Mamy wnętrze a było ono napełnione głęboką miłością do Jezusa. On napełnił ją łaską powołania i pragnieniem wstąpienia do klasztoru. Mówiła do mnie po latach: „Już sobie kupiłam walizki na wyjazd do klasztoru.” Nestety jej życie potoczyło się inaczej. Na drodze stanął mój Tata a Mamy rodzice byli za tym, aby wzięli ślub i stworzyli rodzinę. Mama tę sytuację bardzo wewnętrznie przeżyła, ponieważ jej plany się pokrzyżowały. Mówiła: „Zawsze okazywałam wielki szacunek do swoich rodziców, więc i tym razem postanowiła być im posłuszna”. Powiedziała mi też: „Dziecko tak postąpiłam, gdyż taka była wola Boża.”
Jezus przyjął ofiarę posłuszenstwa mojej mamy. Moi kochani rodzice wychowali czwórkę chłopców i mnie, najmłodszą córkę. Mówili mi, że byłam żywym i radosnym dzieckiem. Mama uczyła mnie jak stawiać pierwsze kroki na ścieżce wiary i pragnęła abym wybrała taką drogę, żebym na niej była szczęśliwa. Widziałam ją często modlącą się na Różańcu. Nigdy nawet największe zmęczenie nie było pretekstem do opuszczenia modlitwy. Klękała z nami do modlitwy porannej i wieczornej przed obrazem, który przedstawiał Jezusa głoszącego kazanie z łodzi.
Będąc w takim duchu wychowywana, zaczęłam tęsknić za spotkaniem z żywym Bogiem. Postanowiłam wstępować do kościoła przed i po szkole, aby ukłonic się Panu Jezusowi w Tabernakulum i prosic Matkę Bożą Ludźmierską o pomoc. Rozmowa z Jezusem była w ciszy mojej duszy, tam, gdzie nikt nie ma dostępu, tylko On. Taka była wtedy potrzeba mego serca. Po tych spotkaniach, czułam wewnętrzną radość i spokój.
Wraz z moim dorastaniem, dojrzewało również moje serce. Moja tęsknota i moja miłość była bardziej świadoma. Na mojej drodze stanęły Siostry Serafitki, które znały mnie od dziecka, ponieważ pracowały przy Sanktuarium Maryjnym w Ludźmierzu, mojej rodzinnej parafii. Zapraszały mnie często do pomocy przy kościele, do dekorowania ołtarzy kwiatami na odpusty itp. Te spotkania pomogły mi bardziej przyjrzeć się życiu sióstr. Były one rozmodlone, radosne, między nimi panowała wyrozumiałość, miłość i pracowitość. Swoim postępowaniem ukazywały piękno życia zakonnego. Te spostrzeżenia pomogły mi zacząć zastanawiać się poważniej nad życiem zakonnym. Siostry widząc moje zainteresowanie, postanowiły skontaktować mnie z Matką Prowincjalną w Oświęcimiu. Po pewnym czasie otrzymałam od niej list z zaproszeniem na Święta Wielkanocne. Choć nie mogłam skorzystać z tego zaproszenia, zachowałam ten list do dzisiaj. Rozwinęła się między nami korespondencja, która bardzo mnie inspirowała i pozwalała na stopniowe rozeznawanie głosu, który zaczął coraz intensywniej odzywać się w moim sercu.
Każdy ma swoja drogę, dla której jest stworzony. Tylko czy zawsze jako wolni, wybieramy tę dobrą? Tak Bóg dał, że mogłam uczestniczyc w święcenich kapłanskich mojego kuzyna w Krakowie. Wykorzystując wolny czas, postanowiłam poszukać klasztoru Sióstr Serafitek. Nie był to zbyt mądry pomysł, ponieważ nie znałam ani miasta, ani adresu sióstr. Wiedziałam, jak dojść do dworca, a po drodze przypadkiem natrafiłam na klasztor Sióstr Prezentek. Pociągnęłam za sznurek dzwonka i w drzwiach ukazała się siostra, która zapytała w jakiej sprawie przyszłam. Byłam trochę wystraszona, w zasadzie nie wiedziałam po co tam poszłam, przecież nie mogłam je zapytać o drogę do Serafitek! Kazano mi czekać w ciemnym korytarzu. Po chwili stanęła przede mną bardzo wysoka siostra i poprosiła mnie do pokoju na rozmowę. Dość wystraszona zapytałam o to jakie są zasady przyjęcia do klasztoru. Na szczęście, to jeszcze nie był dobry czas, przeszkodą był mój wiek. Miałam wtedy 15 lat. Siostra powiedziała, żebym wróciła, jak skończę szkołę. Jezu, wszystko co mnie spotykało było Twoja łaską, choć po tej wizycie moje oczy zalały się gorzkimi łzami. Jednak inne miejsce miało się stać już wkrótce moim domem.
Po pewnym czasie posłał mnie Jezus w inne miejsce. Był czerwiec 1970 rok, rekolekcje dla dziewcząt u Sióstr Serafitek w Oświęcimiu. Pamiętam jak dziś, że trwały trzy dni, a w podróży towarzyszyła mi pani Antonia, moja nauczycielka matematyki. W tym czasie spotkałam naprawdę rozmodlone dziewczęta, a niektóre z nich były już kandydatkami. Rekolekcje były dla mnie pogłębieniem mojej wiary i trwaniem z Jezusem w czasie adoracji. To był kulminacyjny moment, moja rozmowa z Jezusem o ostatecznym podjęciu decyzji. Usłyszałam w duszy: Nie bój się i nie przerażaj, Ja jestem z tobą. Te słowa ukoiły moje serce. Moja tęsknota i moja miłość stała się bardziej ugruntowana i świadoma.
Po rekolekcjach był taki zwyczaj, że podchodziłyśmy po kolei do Matki Prowincjalnej, aby się przywitać. Przedstawiłam się, że jestem z Ludźmierza i usłyszałam słowa: „To ty Marysiu?”. „Tak, Matko” - odpowiedziałam. Usłyszałam: „Dobrze, że przyjechałaś, myślę, że już zostaniesz z nami.” Moja odpowiedź była szybka i zdecydowana: „Tak Matko!”. Był to piękny moment, zaakceptowania mnie w służbie dla Jezusa. Moje serce wyrywało się w modlitwie: Jezu oto jestem, cała Twoja. I każdy dzień, który mi dajesz, też jest Twój. Pamiętam, że był to bardzo szczęśliwy moment, a tym większa była moja radość, ponieważ zrozumiałam, że Miłość mnie wybrała i ukochała. Jezu Ty wszystko wiedziałeś i przenikałeś mnie do głębi.
Maryja wiele wiedziała i wiele przeżywała, ale rozważała i zachowywała to w swoim sercu. Także cierpienie. Podobnie moja Mama, z jednej strony cieszyła się moją decyzją, ale moje odejście z domu rodzinnego napełniało ją smutkiem i czasem z jej oczu popłynęły łzy. Zdawała sobie sprawę z prawdziwości mego powołania. Wiedziała z własnego doświadczenia, ile kosztuje sprzeciw rodziców w tej sprawie. Nie chciała sprzeciwiać się woli Bożej. Nigdy nie pytała, dlaczego tak szybko. Wiedziała, że wybrałam najlepszą cząstkę mego życia, służąc Bogu i bliźnim. Z czasem Bóg dał jej poznać, że oddając mnie nie pozostawił jej bez opieki. Za wielką łaskę poczytuje sobie moje czuwanie przy Mamie i opieka nad nią, aż do chwili jej śmierci.
Pozostała część rodziny nie była przygotowana na taki moment. Dostałam list od brata, abym wracała. Tata i moi bracia byli w szoku, nie mogli zrozumieć, dlaczego poszłam do klasztoru. Pod koniec tego listu, brat zaznaczył jednak - „jeśli masz powołanie to zostań”. Tak właśnie zrobiłam, odczytałam to jako ich pozwolenie. Wiem, że był to moment smutku dla nich, ale nie trwali w nim długo. Widząc mnie uśmiechniętą i szczęśliwą smutek ich przemienił się w radość.
Czas był narzędziem mojej przemiany i stopniowego nawracania serca coraz bliżej Jezusa i Jego Miłości. Nie zaprzeczam, że droga pojścia za Jezusem to droga wyrzeczeń i wysiłku. Po drugiej stronie leży jednak nagroda w postaci pokoju serca, głębokiej radości i spełnienia. Nie jest to smutna namiastka życia, ale bardzo dynamiczny proces, w którym Jezus rozwija mnie i upodabnia do siebie: Nie lękaj się, nic nie jest ponad miarę twoich sił. Mając już tak wiele lat życia zakonnego za sobą, wiem, że otrzymywałam od Jezusa wielkie dary, na które ani trochę nie zasługiwałam. W odpowiedzi starałam się całą swą uwagę i wysiłek skierować na to, by pomnażać otrzymane dobra i służyć nimi w uniżeniu i zapomnieniu o sobie. Z każdym kolejnym rokiem widzę jak wiele zawdzięczam Opatrzności oraz osobom, które spotykam na mojej drodze. Przed mymi oczyma staje cała moja rodzina, poszczególne siostry serafitki, nauczyciele, kapłani, tak wiele różnych ludzkich twarzy przez te lata. Dziękuję Dobremu Bogu za wszystkie dni, za wszystkie sytuacje, w których odczuwałam Jego troskę i serdeczną miłość do mnie. Niech moje życie będzie wciąż dziękczynieniem i ciągłym zadziwianiem się hojnością Pana.
Kiedy myślę o powołaniu rożne myśli przychodzą mi do głowy. Nie potrafię wskazać konkretnego momentu, o którym mogłabym powiedzieć „ tak to był ten moment w którym wołał mnie Bóg”. Bóg przychodzi w codzienności i tak też było ze mną, Ten który chciał mnie mieć tylko dla siebie mówił do mnie każdego dnia przez różne momenty, sytuacje mojego życia, choć nie zawsze to zauważałam.
Może jednak zacznę od początku. Pozwólcie, że nie zamieszczę tu mojego życiorysu, ale postaram się uchwycić w kilku zdaniach tę tajemnicę której doświadczam - BOŻEGO POWOŁANIA. Jak na wstępie pisałam nie jest to łatwe opisać słowami, jest to dar
i tajemnica. Uchwycenie Miłości Bożej, która dotyka i powołuje?
Do mnie Bóg mówił bardzo prosto, spokojnie. Kiedy teraz wracam do tych chwil mogę powiedzieć, że przychodził w lekkim powiewie. Już jako mała dziewczynka lubiłam chodzić z babcią do kościoła. Później Komunia święta…takie to proste, zwyczajne …jak w życiu każdego z nas. Przez całą szkołę podstawową należałam do niedzielnych katolików ( spowiedź w pierwsze piątki miesiąca i niedzielna Eucharystia). Przełomem dla mnie był moment w którym zostałam jedną z trzech ministrantek w naszej parafii. (powiem tylko, że pochodzę ze wsi- niedaleko Poznania). Dopiero od tego czasu głębiej i bardziej świadomie zaczęłam przeżywać moją relację z Jezusem. Ukończyłam również kurs lektora dzięki któremu zaczęła się moja przygoda ze Słowem Bożym, nie rozstawałam się z nim. Może zastanawiacie się co w tym takiego wyjątkowego? To wszystko jest wyjątkowe bo z Bożej woli się działo. Ale to jeszcze nie koniec. Gimnazjum szybko minęło zapisałam się jeszcze do naszego chóru kościelnego. Na zakończenie trzeciej klasy gimnazjum w naszej parafii rekolekcje prowadziły Siostry Serafitkii. Siedziałam na końcu sali, raczej mnie to spotkanie nie interesowało. Jednak Pan Bóg miał inne plany. Nagle jakieś dziwne uczycie zaczęło mną targać – SŁUCHAJ TEGO, NIE BĄDŹ OBOJĘTNA – usłyszałam. Zobaczyłam młode dziewczyny, które dopiero zaczynały swoje życie z Jezusem, a moje serce zwariowało. Otrzymałam obrazek z modlitwą do bł. Sancji, która stała się moją przyjaciółką. Czas liceum był trudnym czasem nie mogłam już uczestniczyć w codziennej Eucharystii – pojawiała się tęsknota. Sancja towarzyszyła mi cały czas. W trzeciej klasie liceum, trzeba było już mniej więcej wiedzieć co dalej. Chciałam założyć rodzinę i pracować z osobami niepełnosprawnymi- tak na marginesie to było moje marzenie od 4 klasy SP. To był początek roku szkolnego. Już w połowie zaczęły pojawiać się myśli „ a może zostanę siostrą zakonną”. Uciekałam przed tą myślą jak tylko mogłam. Pan Bóg cierpliwie czekał, dawał mi znaki każdego dnia....i czekał. Pojechałam przed maturą do Częstochowy i wiedziałam, że ta myśl musi stać się czynem. Nic nikomu nie mówiłam. Pojechałam jeszcze na spotkanie młodych na Lednicę, a tam Pan Jezus w czasie adoracji kiedy zapytałam – „Jezu czy Ty naprawdę tego dla mnie chcesz?” - wiedziałam jak jest odpowiedź. Nie pytajcie skąd- po prostu wiedziałam. Minęło kilka miesięcy aż zgłosiłam się do klasztoru. Najpierw szukałam, jakie siostry …i tu była dla mnie przyjazną przeglądarka internetowa… choć Sancja ciągle się przypominała – cóż było zrobić SERAFITKI. Pojechałam na spotkanie do domu sióstr na św. Rocha. Rozmawiałam z przełożoną, przyjechałam dwa razy na skupienia. Kiedy jeszcze tak się wahałam przed ostateczną decyzją i wykonaniem telefonu otworzyłam słowo Boże z dnia, a w Ewangelii św. Mateusza tekst- „kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je”. Po tych słowach już nie miałam wątpliwości musiałam działać. Zadzwoniłam do domu prowincjalnego mówiąc, że mam ogromne pragnienie wstąpić do Zgromadzenie i co mam teraz robić. Przyjechałam do Gdyni Orłowo w styczniu… Łez, pożegnań było wiele, a ja miałam pokój serca, że to jest droga na, którą wzywa mnie Pan i tak właśnie rozpoczęło się moje życie we wspólnocie. Pojawił się lęk, strach, niepewność, ale każdego dnia odkrywam Bożą Miłość. Pan troszczy się o mnie, daje mi się poznawać w prostych codziennych sytuacjach. Dotyk Jego Łaski widoczny jest w codzienności, tylko wystarczy otworzyć się na Boże działanie. Do odkrycia mojego powołania przyczyniło się wiele sytuacji, których tu nie zawarłam- bo jakże to opisać?- , ludzie których spotkałam….
A kiedy przychodzą trudne chwilę Pan mówi – Wystarczy Ci mojej ŁASKI. Dziękując Bogu za dar powołania i Jego obecność piszę tu te kilka zdań. Bądźcie odważni by IŚĆ za BOŻYM GŁOSEM.
Miało być tradycyjnie, ale chyba się nie udało. Wybrałam tylko niektóre, bo byłoby stanowczo za długo! No i jak ująć w słowa tajemnicę, którą żyję i sama jej nie pojmuję…
Pogrzeb moim początkiem?
Gdy sięgam pamięcią i pytam o czas, kiedy w sercu coś się pojawiło, to myślę, że pierwszym takim momentem w moim życiu był pogrzeb… Jako młoda dziewczyna razem z moją rodziną pojechałam do Kęt na pogrzeb cioci mojego dziadka, która była klaryską. Pierwszy raz widziałam ją… w trumnie! W białym wianku z uśmiechem na ustach wyglądała niesamowicie, z ciekawością ale i z dystansem obserwowałam całą uroczystość. Rozmowę z siostrami schowanymi za kratą wspominam jako coś co było piękne, tajemnicze i przerażające zarazem. Chciałam z stamtąd uciekać jak najszybciej a jednocześnie odkryłam… że mnie to wewnętrznie porusza. Od tej pory, gdy tylko gdzieś w głowie wracały obrazy z klasztoru, gorliwiej modliłam się: „Boże! Proszę, wszystko tylko nie takie życie!” Myślę, że to był moment w którym po raz pierwszy ZAUWAŻYŁAM delikatny uśmiech Boga nade mną. A mi… przestało być „do śmiechu”. Dopiero po latach odkryłam, że tych uśmiechów już wcześniej było duuuużo więcej. Choćby wtedy, gdy jako mała dziewczynka „bawiłam się” w odprawianie Mszy (co z pewnością wyglądało zabawnie) i wtedy gdy babcia poinformowała mnie, że dziewczynki nie mogą być księżmi, co wzbudziło moje szczere oburzenie na tą wielką niesprawiedliwość!
Dlaczego Serafitki?
No właśnie… dlaczego akurat ONE, przecież do czynienia miałam z wieloma innymi. Moim ukochanym duchowym miejscem jest Kalwaria Zebrzydowska. Z wielkimi oczami słuchałam opowieści taty, który wracał z Wielkotygodniowych Uroczystości. Potem już sama razem z pątnikami z naszej parafii jeździłam na sierpniowy Odpust, idąc w góralskiej asyście. Tam spotkałam Siostry Serafitki najpierw w punkcie medycznym, gdzie posługiwały, a potem okazało się, że organizują spotkanie dla dziewcząt… Poszłam na nie właściwie przymuszona przez moją koleżankę, która myślała o życiu zakonnym. Ja ogólnie nie byłam zachwycona, choć podobało mi się, bo ładnie śpiewały i dość fajne miały habity. Pomyślałam wtedy, że gdyby „co nie daj Boże!”, to te mi odpowiadały. Tak na marginesie to żartujemy, że ona wzięła wtedy adres, a ja na niego odpisałam Mijały jednak kolejne lata i chyba coraz bardziej chciałam Bogu i sobie udowodnić, że to co rodzi się gdzieś w głębi serca - nie jest dla mnie. Działałam w Oazie, wyjeżdżałam na pielgrzymki młodzieżowe, rozpoczęłam studia…
Decyzja…
Przyszedł jednak czas, kiedy było trzeba obrać jakiś kierunek. Obrona pracy magisterskiej z etnologii, perspektywa dobrej i ciekawej pracy… I ciągłe pytanie w sercu: „Co jest moją drogą do szczęścia?” Postanowiłam pojechać na rekolekcje do klasztoru w Oświęcimiu. Chciałam rozeznać i przyglądnąć się siostrom jak żyją, co robią, tak trochę „od środka ich podglądnąć”. Długo siedziałam na ławeczce w parku, po ludzku bojąc się tego, co za murem… Zebrałam się jednak w sobie i przekroczyłam próg… małego ceglanego kościółka. Przywitał mnie Jezus wystawiony w Najświętszym Sakramencie… z pewnością się uśmiechnął, a ja poczułam jakbym była u siebie. Choć na tych rekolekcjach prosiłam Go jeszcze ciągle o jakiś znak, to nic się szczególnego nie wydarzyło. Pamiętam jak klęcząc wieczorem w cichej i pustej kaplicy słyszałam bicie mojego niespokojnego serca. Zrozumiałam wtedy, że On nie chce mnie do niczego zmuszać, daje mi przestrzeń i czas na podjęcie decyzji, bez sugerowania się jakimkolwiek znakiem. To była delikatność Boga szanująca moją wolną wolę…
Od tej pory będziesz nosić imię…
Zostałam przyjęta. Po dwóch latach otrzymałam habit i nowe imię - SIOSTRA BENEDYKTA. Nie mogło być inaczej, gdyż swoje życie zakonne rozpoczęłam wraz z wyborem Ojca św. Benedykta na Stolicę Piotrową. I choć przyznam się szczerze, że nie byłam tym faktem zachwycona, to teraz nie wyobrażam sobie, bym mogła nazywać się inaczej.
I co teraz…?
I właściwie tak jest przez cały czas. Bóg zaskakuje mnie Swoim poczuciem humoru, bo robię rzeczy, do których wydawało mi się, że się totalnie nie nadaję, odkryłam talenty, o które bym siebie nigdy nie podejrzewała, byłam w miejscach, w czasie, z ludźmi, które przekraczały moje ludzkie logiczne planowanie.
Pamiętam, gdy przed wyjazdem do Nowicjatu byłam rano na Eucharystii, uderzyły Mnie słowa Ewangelii: „ …gdy ktoś dla Mego Imienia opuści…, ten stokroć tyle otrzyma…” I to Słowo się wypełnia… Mam wieeeeeele Sióstr, w każdym serafickim klasztorze znajdę kąt by przenocować, coś zjeść, i kogoś z kim można porozmawiać i napić się kawy. I jeszcze to Słowo: „Wystarczy ci Mojej łaski!” które jest moim kołem ratunkowym w chwilach, gdy jest trudno, gdy czuję, że nie podołam, gdy po ludzku brakuje sił, gdy zawodzę się na sobie, na ludziach, i mam pretensje do Boga, że „nie tak to miało wyglądać”. Ale takie jest prawdzie życie, w którym jest i słońce i deszcz, a czasem nawet i gwałtowne burze. Wszystko jest po coś… i tylko Bóg wie co komu potrzebne do wzrostu! A ON JEST WIERNY SWOIM OBIETNICOM!!
„Niech za Wszystko Bóg będzie błogosławiony i uwielbiony!!!” Jak mówiła nasza Matka Założycielka
Urodziłam się w 1945 r. jako czwarte dziecko w rodzinie zajmującej się uprawą roli w Majdanie Sieniawskim (podkarpackie). Po mnie na świat przyszło jeszcze dwóch braci. Rodzice byli bardzo religijni, uczyli nas od małego modlitwy i sami dawali dobry przykład. Do kościoła szliśmy pieszo 45 minut w jedna stronę. Byliśmy kochającą się rodziną, Ojciec miał duże poczucie humoru, Mama lubiła śpiewać, a najstarszy brat grał na akordeonie.
W dzieciństwie bardzo ciążyło mi poranne wstawanie do różnych prac i obowiązków, nie lubiłam, kiedy Mama mnie budziła. Często mama pomiędzy kolejnymi wersami Godzinek do Matki Bożej usiłowała mnie dobudzić: Marysiu czas wstawać! Marysiu, jeszcze spisz?! Później, kiedy byłam postulantką i w Adwencie śpiewałyśmy Godzinki w kaplicy, uśmiechałam się pod nosem przypominając sobie moja Mamę.
Pamiętam, że lubiłam się modlić, kiedyś nawet jak nikt nie widział wspięłam się do obrazu Matki Bożej Bolesnej wiszącego w naszym domu i ucałowałam rękę Maryi, która wskazywała na przeszyte mieczem serce.
Kiedy podrosłam zaczęłam się modlić o dobrego męża. Znalazłam taką modlitwę w książeczce do nabożeństwa i codziennie ją odmawiałam. Przy tym nabierałam świadomości Bożej Opieki nade mną w bardzo wielu codziennych sytuacjach i powoli rozwijałam osobisty kontakt z Panem Bogiem w sercu. Od tego czasu zaczyna się zbliżać czas odkrywania mojego powołania.
Do tej pory nie znałam bliżej żadnych sióstr zakonnych. Raz tylko jako dziecko byłam w szpitalu w Tarnogrodzie, gdzie pracowały Siostry Serafitki. Wtedy nie miałam pojęcia, że akurat do tego Zgromadzenia trafię. Pewnej wiosny, miałam wówczas ok. 15 lat, moja Mama, która akurat wróciła z sanatorium opowiadała swoje wrażenia o pracujących tam siostrach zakonnych. Urzekły je one swoją posługą, radością i oddaniem. Wyznała mi wtedy patrząc głęboko w oczy, że kiedy się urodziłam ofiarowała mnie Bogu na Jego służbę, jeżeli taka jest Jego wola i o to się też modliła. Bardzo mnie to zaskoczyło, modliłam się już przecież o dobrego męża. Niemniej pomyślałam, że może być to jakiś znak i trzeba to przemyśleć. Niedługo po tej rozmowie na drzwiach naszego kościoła zobaczyłam ogłoszenie: Siostry Serafitki w Przemyślu przyjmują kandydatki do Zgromadzenia Zakonnego w wieku 15-30 lat. Skontaktowałam się z naszym Proboszczem, który nie krył zadowolenia, bo akurat myślał, żeby Siostry Serafitki sprowadzić do naszej parafii. Teraz kiedy jest i potencjalna kandydatka to z pewnością będzie to łatwiejsze. Po trzech tygodniach przyjechała Siostra Prowincjalna z drugą Siostrą, aby omówić założenie nowej placówki, więc ks. Proboszcz zaprosił mnie, abym mogła Siostry poznać. Z miejsca zaproponowały, abym pojechała z nimi, zobaczyć, jak wygląda klasztor.
Pamiętam, że nie dość, że dzień był ponury i deszczowy, to jeszcze było mi niedobrze przez całą drogę do Przemyśla. Nie zapowiadało to dobrej wizyty. Matce Bożej w klasztornej kaplicy powiedziałam, że już nigdy tu nie wrócę i odjechałam do domu.
W drodze powrotnej jednak zaczęły napełniać mnie inne myśli i odczucia, tak, że po powrocie do domu powiedziałam rodzicom, że wstąpię do tego Zgromadzenia.
Sama się teraz dziwię jak 15-letnia dziewczyna mogła podjąć taką decyzję, która zdeterminuje całe jej dalsze życie. Tak, że zamiast wymodlonego męża do dziś moim Oblubieńcem jest Chrystus Pan.
Do klasztoru mogłam wstąpić dopiero po głównych pracach w gospodarstwie, a więc w październiku, akurat czwartego, nie wiedząc o tym, że to Święto naszego Ojca Franciszka. Było to w roku 1960. Razem z Mamą, po pożegnaniu się z zapłakanym Tatą i rodzeństwem dotarłyśmy do Przemyśla. Na drugi dzień wieczorem zostałam przyjęta do postulatu. Byłam wtedy siódmą postulantką. Mój postulat trwał rekordową ilość 5 lat!! Czułam się od razu na miejscu, zachwycały mnie siostry i ten sposób życia. Był to czas wypełniony formacją, ale i nauką. Odczuwałam ogromną pomoc Bożą i opiekę Matki Bożej. W czasie tych pięciu lat mogłam ukończyć Państwowa Szkołę Muzyczną, później Zasadniczą Szkołę Zawodową. Następnym etapem był nowicjat, wówczas jednoroczny. Pierwsze śluby złożyłam w roku Millenijnym 1966. Z szacunkiem wspominam czas formacji, osoby, które wspierały mnie modlitwą, troską i przyjaźnią. Wdzięczna Jezusowi, za to, że został moim Oblubieńcem, staram się być Mu wierna, prosząc o potrzebne łaski na co dzień. Kocham moje Zgromadzenie i dziękuję za wszelkie dobro.