Pochodzę z Bieszczad z małej miejscowości. Wiarę zawdzięczam moim Rodzicom, rodzinie, parafii i diecezji przemyskiej z której pochodzę. Z perspektywy czasu widzę, że tradycja, religia, wiedza, spojrzenie na życie, respektowane wartości w moim życiu są prostą konsekwencją trwania w moim środowisku życia.
W tym środowisku naturalnie zrodziło się również powołanie. To także konsekwencja wychowania wiary moich Przodków. To co dla mnie naturalne jest po prostu owocem doświadczenia życiowego i religijnego poprzedzających mnie pokoleń wierzących prostych ludzi. Nie bez znaczenia jest również wpływ parafi w której się wychowałam, wspólnot żywego Kościoła z którymi miałam kontakt.
Jestem Serafitką. Pan Bóg pozwolił mi przeżyć wiele lat w Zakonie, doświadczać życia wspólnotowego, rozwijać pasje, spotykać wspaniałych ludzi, zmagać się z codziennymi trudnościami. Za wszystko czegokolwiek doświadczyłam jestem Mu wdzięczna.
Siostra Sylwia: mówili mi, że albo wysadzę zakon, albo mnie z niego wywalą [ROZMOWA]
Jak to jest opuścić zakon w okresie postulatu, by później do niego wrócić? Który ze ślubów zakonnych (czystość, ubóstwo, posłuszeństwo) jest najtrudniejszy? Czy w dzisiejszych czasach warto w ogóle być zakonnicą? O tym z siostrą Sylwią, serafitką, rozmawia Antoni Jezierski.
Antoni Jezierski (misyjne.pl): Kim była ta młoda dziewczyna, zanim stała się siostrą Sylwią? Jakie miała priorytety?
Siostra Sylwia: – Wow, takiego pytania się nie spodziewałam (śmiech). Boję się, co tam dalej przygotowałeś! Miałam na imię Agnieszka – takie mam imię ze chrztu. Wychowywałam się z dwojgiem braci i długo wyczekiwaną siostrą. Do podstawówki chodziłam w Gdyni. Jakie miałam priorytety? Na początku nie miałam żadnych. Wiem, że z powodu różnych moich braków nakładałam na siebie wiele masek. Choć babcia nauczyła mnie modlitwy, a z rodzicami chodziliśmy do kościoła, to jednak nie miałam bliższej relacji z Bogiem – On po prostu sobie był. I ja sobie byłam. Nie miałam wtedy zbyt wielu przyjaciół. Robiłam to, co robili inni. Żeby zaistnieć. Różne rzeczy się wtedy robiło – tu trzeba zrobić „piiii” (śmiech). Nie wiedziałam, że idę złą ścieżką. Żyłam z dnia na dzień. Wychowywało mnie podwórko. Sytuacja trochę zmieniła się, kiedy moi rodzice dołączyli do Ruchu Światło-Życie. Wtedy nowe wartości zaczęły wnikać do naszego domu.
Jak to wpłynęło na Twoje życie?
– Jeździło się z rodzicami na rekolekcje, by później wracać do tego samego życia. Pamiętam, że ze znajomymi zwiewaliśmy z lekcji. Widziałam, jak staczają się moje koleżanki. Narkotyki, miękkie i twarde, tak to wtedy wyglądało. I chociaż ja za tym nie poszłam, to cały czas byłam tam z moimi koleżankami. Po latach myślę, że Boża opatrzność nade mną czuwała. Pamiętam, jak któregoś razu po takim wyjściu (na którym „różnie” się działo) wracałam do domu i poczułam w sobie, że mam dość takiego udawania – że takie życie nie jest moje. Czułam, że coś jest nie tak. Zaczęłam krzyczeć do Boga, żeby zrobił coś ze mną, bo już nie dam rady. Wróciłam do domu. Moi rodzice nie zauważyli, że coś było nie tak. Oboje pracowali. Musiałam wyrzucić z siebie wszystko, co dusiłam w sobie. Po tym wszystkim poczułam jednak ogromny pokój – coś nie do opisania. Poczułam, że coś we mnie zaczyna się zmieniać. Widziałam później, jak przestało mi zależeć na tym, by innym się przypodobać.
Jak odkrywałaś swoje powołanie? To był moment – decyzja chwili, czy raczej powoli, stopniowo?
– Święty Paweł spadł z konia – „walnęło go”. Ja zawsze mówię, że mnie też musiało walnąć. Musiałam mieć dowód, że Bóg chce mnie, bo w życiu nie chciałam być siostrą zakonną. Chciałam mieć męża, dzieci, studiować na AWF-ie, chciałam być nauczycielką…
To ostatnie się udało.
– Haha, no tak, po latach (śmiech). A jak to się stało, że Bóg mnie powołał? Sama się zastanawiam. I że tyle lat ze mną wytrzymuje… Ważnym momentem dla mnie były na pewno rekolekcje oazowe, na które pojechałam w wakacje. Była tam siostra zmartwychwstanka, która głosiła nauki. Jak się nazywała? Co mówiła? Kompletnie nie pamiętam. Wiem natomiast, co stało się chwilę później. Podczas adoracji siedziałam w ostatniej ławce. Zespół śpiewał piosenkę „Tak mnie skrusz”. Po chwili zaczęły mi płynąć łzy. Były wtedy dwie Agnieszki – jedna płakała, a druga pytała: „Ale co Ty robisz? Przecież nic się nie dzieje”. Przepłakałam całą adorację. Czułam, że coś we mnie się dzieje, ale jeszcze wtedy nie myślałam o życiu zakonnym.
Czy to był ten moment „spadnięcia z konia”?
– Jeszcze nie. Taki moment nadszedł, kiedy pojechałam na rekolekcje dla dziewczyn do Poznania. Tam zobaczyłam również, jak pracują siostry. Zobaczyłam dzieci, którymi siostry się opiekowały. W oczach tych dzieci było niesamowite szczęście i radość. „Domu nie mają, rodziców nie mają, a są szczęśliwe” – pomyślałam wtedy. Później była adoracja w kaplicy. Wtedy po raz pierwszy w moim sercu pojawił się taki głos: „Pójdź za mną, chcę żebyś była siostrą zakonną”. Pomyślałam: „Nie wiem, o co Ci chodzi, ale no dobra”. Po powrocie zrzuciłam to wszystko w podświadomość. Broniłam się. Ja jestem taka, że muszę mieć namacalny dowód. W międzyczasie zdałam maturę i poszłam na studia na AWF. Pan Bóg jednak dawał mi znaki. To były konkretne osoby i sytuacje, nawet ludzie, którzy zaczepiali mnie na ulicy. I tak to po roku na AWF-ie wstąpiłam do sióstr serafitek.
Jak zareagowali Twoi bliscy na tę wiadomość?
– Pamiętam, że zaprosiłam rodziców i rodzeństwo na kolację. No i przyszedł ten moment, kiedy jakoś wydusiłam z siebie: „Wstępuję do zgromadzenia”. Cisza. Moi rodzice nie byli w stanie nic powiedzieć. Musieliśmy to wszyscy jakoś przetrawić. Moja babcia powiedziała mi, że „albo wysadzę ten klasztor, albo mnie z niego wywalą” – swoją drogą ostatnio przypomniałam jej tę sytuację (śmiech). Pamiętam też, jak jeden z moich braci, żeby odwieść mnie od mojego pomysłu, namawiał nawet chłopaków, żeby mnie podrywali (śmiech). Ale już zdania nie zmieniłam.
Jak wyglądały Twoje początki w zgromadzeniu?
– U nas na początku jest rok kandydatury. Dziewczyna przygląda się zgromadzeniu. Mamy już wtedy trochę zajęć – historię zgromadzenia, liturgikę i trochę teologii. Po roku zaczyna się postulat, kiedy dostajemy „sukienki”. I ja poszłam do tego postulatu. Wtedy też przeprowadza się badania psychologiczne. Te badania mnie podłamały. Byłam wtedy bardzo zamkniętą osobą. Pamiętam, że poszłam do siostry prowincjalnej i powiedziałam jej, że jednak chcę odejść. I odeszłam. Siostra prowincjalna powiedziała mi jednak: „Dla ciebie zawsze będzie otwarta droga”. Spakowałam walizki i pojechałam pociągiem do domu.
Co stało się później? To musiał być trudny czas w Twoim życiu.
– Ze swoimi myślami zostałam zupełnie sama. Pamiętam, jak wieczorami leżałam i płakałam. Moim największym pocieszeniem była moja młodsza siostra, która miała wtedy pięć lat. Przychodziła do mnie i trzymała mnie za rękę. Była moim balsamem. W tamtym czasie zastanawiałam się, czy nie wejść w związek z jakimś chłopakiem, bo miałam wcześniej kilka takich relacji. Pan Bóg jednak miał swoje dojścia. To było dziewięć miesięcy, w czasie których On dawał mi ludzi, którzy pomogli mi podjąć ostateczną decyzję.
Brzmi trochę jak taka duchowa ciąża.
– Po latach uświadomiłam to sobie. Musiałam narodzić się na nowo. To był czas wielu dobrych doświadczeń. Zrozumiałam też, że muszę sobie przebaczyć. Najważniejsza była dla mnie spowiedź na Jasnej Górze, kiedy wyrzuciłam z siebie wszystko. Powiedziałam wtedy o moim życiu, o moich wahaniach. A ksiądz, po tym jak mnie wysłuchał, wyszperał obrazek Jezusa Miłosiernego i mówi do mnie tak: „Tu masz obrazek. Tam jest adoracja. Idź przed Najświętszy Sakrament i podejmij decyzję: «tak» lub «nie»”. I poszłam. Jak tylko rozsunęłam drzwi i uklęknęłam – już byłam Jego. Taka Miłość, taka radość wypełniła moje serce, że powiedziałam wtedy: „Tak, jestem cała Twoja”. Wtedy nastąpiła największa metamorfoza w moim życiu. Od tego momentu stałam się bardziej otwarta, byłam bardziej dla ludzi. Nie wiedziałam, co się ze mną stało. Przyjechałam na rekolekcje do serafitek i powiedziałam: „Chcę wrócić. To jest moja decyzja”. No i wróciłam na kolejny rok postulatu. Później zaczęłam nowicjat. Otrzymałam wtedy nowe imię i habit. I po dwóch kolejnych latach składałam pierwsze śluby.
O te śluby też chciałem zapytać. Składałaś śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa?
– Tak. Jesteśmy na regule świętego Franciszka.
A możesz powiedzieć (takim prostym językiem), jak te śluby „działają”? Przecież wyrzekasz się tego, co ludzie uważają za podstawę swojego funkcjonowania. Ale czy to jest jakaś wymiana?
– Ślub ubóstwa – jeśli czegoś potrzebuję, to muszę o to poprosić. Ale jestem też „u Boga”. Wszystko, co mam, mam „u Boga”. To jest główna idea. Nic nie jest moje, wszystko jest Jego, On mi to daje. Ślub czystości – wyrzekam się tego, że będę miała małżonka i własne dzieci. Ale gdybym ja miała zliczyć wszystkie dzieci, jakie mam teraz… To rodzicielstwo duchowe jest ogromną łaską. No i jest jeszcze ślub posłuszeństwa.
A który ze ślubów jest najtrudniejszy? Czy to właśnie ślub posłuszeństwa?
– Bingo! Chociaż na samym początku myślałam, że jest najprostszy. Musisz być posłuszny temu, gdzie masz iść. Czasami ci się wydaje, że nie dasz rady. Ale idziesz. Ja przez całe życie zakonne nigdy nie powiedziałam „nie”. Zawsze byłam posłuszna. Posłuszeństwo czyni cuda. Nawet wtedy, kiedy go nie rozumiesz. Boli, jak cię zabierają z ulubionej placówki, ale po czasie myślisz: „Boże, Ty wiedziałeś, co robisz”.
Często patrzymy na osoby konsekrowane i myślimy, że my (świeccy) mamy coś, czego one nie mają. A czy Wy też macie coś, czego my nie mamy? Czy warto być zakonnicą?
– Kiedyś jeden z moich bardziej zbuntowanych podopiecznych ze świetlicy zapytał mnie, po co zostałam zakonnicą. Powiedziałam wtedy do niego: „Ej, chyba pierwszy raz ktoś mnie o to zapytał. Powiem ci, że ja naprawdę jestem szczęśliwa. Dzięki za to pytanie!”. Wiesz, Pan Bóg spełnia marzenia – nawet takie, których sobie nie wyobrażasz. Ja bym w życiu nie była w tylu miejscach. Spełnia nawet marzenia z dzieciństwa. Całe życie chciałam martensy i dostałam… na śluby wieczyste (śmiech). Myślę, że wszystko, co dostałam oddają te słowa z Pisma Świętego: „Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól, wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym” (Mk 10,29-31).
Każde Powołanie jest wielką niepowtarzalną tajemnicą miłości między Bogiem a człowiekiem. Jest Bóg który się objawia, mówi, zaprasza, wzywa. Jest człowiek, który jeśli chce tylko tego pragnie zdolnych usłyszeć głos Boży, rozpoznać go wśród wielu innych głosów, odpowiedzieć i pójść za Nim. Bóg dał mi tę łaskę, że wychowałam w katolickiej rodzinie, a więc już jako dziecko dowiedziałam się, że oprócz rodziców jest Bóg, który mnie kocha, troszczy się i do kogo zawsze mogę się zwrócić.
Pochodzę z małej miejscowości na Podkarpaciu, wielodzietnej rodziny (mam 6 Siostr i 4 braci).
Moje Powołanie rozwijało się od najmłodszych lat, pierwszym takim znakiem dla mnie była pierwsza Komunia Święta, gdzie odczułam miłość Boga. Przez lata szkoły podstawowej bardziej się umacniałam. Po ukończeniu szkoły podstawowej nie chciałam iść do szkoły średniej tylko do zakonu, choć nie wiedziałam gdzie. Moi rodzice się na to nie zgodzili, i musiałam złożyć papiery do szkoły Średniej. Zatem złożyłam papiery do technikum handlowego w Dynowie, gdzie się nie dostałam, pomyślałam wtedy Pan daje mi znać, że to nie moja droga. Moja mama w pewnym dniu jechała do Przemyśla i wzięła moje papiery i mi powiedziała:” Że szkołę ci znajdę i musisz iść do szkoły, nie żaden klasztor”. I takim sposobem znalazłam się w Dubiecku w liceum Ogólnokształcącym gdzie tam poznałam Siostry Serafitki. Po pierwszym dniu szkoły kiedy przyjechałam do domu moja mama zapytała mnie, kto mnie uczy religii odpowiedziała siostra Zakonna, widziałam wtedy, że moja mama była troszeczkę zdziwiona i zawiedziona. Ponieważ nie takie były plany mojej mamy. W klasie trzeciej liceum zaczęłam jeździć na rekolekcje do sióstr Serafitek, od razu zachwyciła mnie ich prostota Franciszkańska radość, służba ubogim i potrzebującym. Przyznam się, że także strój zakonny. W domu mówiłam, że muszę zostać w szkole na odrabianie jakichś zajęć. Wiedziałem, że nie mogę powiedzieć, że jadę do sióstr. W życiu Pan Bóg dawał mi też różne znaki, które mnie trochę zaskakiwały np. w pewnym dniu jak wracałam ze szkoły w autobusie spotkałam siostre służebniczke starowiejska, gdzie ona zadała mi pytanie: ”Czy Pan Jezus nie puka do twojego Serca?”. Pomyślałam wtedy tak Puka. Po ukończeniu liceum przez wakacje pomagałam w domu przy pracach w polu, bo mieliśmy duże gospodarstwo. Pamiętam ten dzień, kiedy dostałam list od S. Bernadetty Serafitki, że mam przyjechać 28 sierpnia, żeby wstąpić do Zgromadzenia. Schowałam ten list, choć moja mama przeczuwała, że dostałam coś z Przemyśla. Zaczęła mówić mi, żebym znalazła sobie pracę lub ona mi znajdzie. Ale ja czekałam na odpowiednią chwilę żeby jej powiedzieć, że mam plany już na życie, nie ja tylko Pan Bóg ma plany wobec mnie. 28 sierpnia pojechałam do sióstr bez niczego. Siostra byłam trochę zdziwiona, ale ja mówię, że przyjadę 1 września bo muszę powiedzieć w domu i załatwić papiery które były potrzebne. To był dla mnie trochę ciężki czas, czas próby, ponieważ jak powiedziałam w domu, że idę w poniedziałek do klasztoru rodzice i rodzeństwo mówili mi po co do klasztoru, w domu też możesz się modlić, chodzić do kościoła, żyć w świecie, czy zwariowałaś na co ci ten klasztor itd. Pan Bóg dał mi siłę i przyciągał coraz bardziej, bardziej…. proboszcz parafii do której należałam nie chciał dać mi też Opinii ponieważ to nie to zgromadzenie do którego powinnam pójść. Chciał żebym poszła do sióstr Nazaretanek. Ale ja wiedziałam, że Siostry Serafitki to jedyne zgromadzenie do którego chciałam iść. Wstąpiłam do Zgromadzenia 1 września 2003 r. dziś patrząc wstecz mogę powtórzyć słowa Ps.145: ”Będę cię wielbił, Boże mój i królu, będę wysławiał Twe Imię po wieczne czasy” A do tych którzy to czytają szczególnie do ludzi młodych życzę odwagi, droga za Jezusem Chrystusem jest drogą życia, miłości i radości. Nie lękaj się Pan jest z Tobą. S. Zofia
Słowa Pana Jezusa "jeżeli ziarno pszeniczne wpadłszy w ziemię nie obumrze..." J 12,24. Tyle razy już te Słowa były czytane, słuchane, medytowanie. Ale dzisiaj szczególnie powróciła pamięć tych słów, bo 50 lat temu, właśnie tymi słowami zostałam zaproszona do wstąpienia do Zgromadzenia Sióstr Serafitek. Myślę że nie przypadkowo nasze najmłodsze siostry poprosiły, aby napisać parę zdań na temat początków wstąpienia do Zgromadzenia.
Z siostrami Serafitkami przed wstąpieniem spotkałam się kilka raz, w Krakowie i w Niepokalanowie oraz w Częstochowie z śp. Matką Prowincjalną Dobrosławą Wciślak. O wstąpieniu była mowa, ale bez dokładnego terminu. Ale Pan Bóg uświadomił mi, że nie ma na co czekać i 14.08.1973 zjawić się u furty klasztoru w Makowie Podhalańskim przy ul. Sikorskiego. Tu mieściła się siedziba Zarządu Prowincjalnego Prowincji Makowsko- Warszawskiej. Prowincja ta istniała bardzo krótko bo gdy byłam w nowicjacie to była już Prowincja Oświęcimska. A potem był: Kraków, Oświęcim, Warszawa, Błonie, znów Warszawa, Przemyśl, Biłgoraj, znów Przemyśl, Jawor, Nowy Targ, Bachowice, Tołoczyn (Białoruś), Częstochowa, Sosnowiec, Żywiec, Zakopane, Bieździedza i Rzeszów.
Jestem ogromnie wdzięczna ponieważ każdego dnia mojego życia zakonnego czuje Boża miłość i opiekę. S. Maksymiliana Kozubal
Siostry Serafitki to najwspanialsze zgromadzenie zakonne, jakie w życiu poznałam. Siostry posługiwały w diecezji legnickiej, niedaleko miejsca mojego urodzenia i zamieszkania. Poznałam je na pielgrzymce z Legnicy do Częstochowy, gdzie opatrywały rany, a ja poszłam do jednej z nich zrobić opatrunek. Wtedy też zaprzyjaźniłam się z nimi. Jedna z sióstr pracowała wtedy w Domu Pomocy Społecznej dla chłopców, do którego czasem jeździłyśmy z koleżankami na weekendy i posługiwałyśmy, jako wolontariuszki. Dlaczego Serafitki? To właśnie u nich po raz pierwszy widziałam oddanie Jezusowi w wolności. To było takie namacalne – taka miłość seraficzna, o której istnieniu też wtedy się dowiedziałam.
Miłość seraficzna jest oddaniem się Jezusowi w wolności do dyspozycji Bożej MIŁOŚCI. Można też powiedzieć, że wyraża ją hasło naszego Zgromadzenia: „Wszystko dla Jezusa przez bolejące serce Maryi”. Miłość seraficzna to „spalanie z miłości” , która wyraża się w prostocie i codzienności. To ukochanie tej rzeczywistości, która jest zwykła i prosta. I to, co czasami w oczach świata wydaje się obrzydliwe, jest przygarniane właśnie przez tę miłość.
Tak, jak wcześniej powiedziałam, poznałam Siostry Serafitki na pielgrzymce do Częstochowy. Miałam pragnienie w sercu, aby służyć Bogu, jako siostra w tym Zgromadzeniu, ale jednocześnie chciałam Go trochę „wypróbować”, żeby stwierdzić, czy to ta droga, czy nie. Dostałam od sióstr szary obrazek Matki Założycielki. Zainspirowało mnie to kim była i to, jak pokonywała trudności. Prosiłam ją o pomoc w rozeznaniu powołania.
Powiedziałam sobie w sercu, że jak zdam maturę, to pójdę do klasztoru. Do zdania matury z historii zabrało mi jednak 1,5 punktu, więc spraw była jasna, że jeszcze nie teraz. To była środa – wtedy ogłoszone zostały wyniki matur, a w sobotę do mojego pokoju przyszła mama, i powiedziała, że w maturze była pomyłka, bo w historii poziom rozszerzony pomylony został z podstawowym i w związku z tym była amnestia, która dotyczyła, jak się okazało, również mnie. Więc maturę zdałam. Złożyłam papiery na studia na teologię do Legnicy, gdzie się dostałam i myślałam, że tyle Bogu wystarczy. Jednak Mu nie wystarczyło i przemówił do mnie we śnie gdzie byłam nad szczeliną, którą musiałam przeskoczyć i usłyszałam słowa:”… jeśli nie zrobisz tego kroku dziś, to nie zrobisz go już nigdy”.
Mimo rożnych oporów, bo zmarł mój tata, a bracia wyjechali za granicę i mama została sama w domu, było to pragnienie serca i świadomość, że Bóg wymaga ode mnie czegoś więcej. Znaczącą rolę odegrała też w pojęciu decyzji moja Babuszka, kobieta wiary i zaufania Bogu. To Ona od wczesnych lat opowiadała mi o św. Monice (mojej patronce od chrztu) i jej synu św. Augustynie (dziś moim również patronem imienia zakonnego). Zainspirowana drogą św. Augustyna w poszukiwaniu siebie, prawdy i Boga, słuchając Jego słów: „…że nie spokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie w NIM…” rozeznałam, że pragnę spocząć w Nim właśnie robiąc ten krok w ciemno.
Dziś po 18 latach moje serce wypełnione jest wdzięcznością za ten nieoceniony dar powołania. To On liczy moje kroki, idzie ze mną w ogień, kocha mnie jak nikt, wciąż nie jestem godna tej ogromnej łaski.
Z darem modlitwy i prośbą o modlitwę s. Augustiana Monika Kunicka