Bardzo lubię słuchać historii związanych z rozpoznawaniem powołania, historii odkrywania osobistej misji, swojego miejsca w Kościele. Każda taka historia ukazuje piękno, delikatność i niesamowitą pomysłowość Boga, który wykorzystuje najprzeróżniejsze sposoby, by mówić do naszych serc.
Jak Bóg mówił do mojego serca? Zazwyczaj po cichu 😊 Ale na tyle wyraźnie, że od kiedy sięgam pamięcią, zawsze miałam pewność, że On JEST. Mówił przez moich rodziców i dziadków, przez przyrodę, która mnie otaczała, mówił przez ludzi, których spotykałam w szkole, na studiach, w pracy, mówił poprzez Psalmy, którymi lubiłam się modlić, mówił przede wszystkim swoją cichą, nieustającą obecnością w kościele.
Przez długi czas nie myślałam o życiu zakonnym na poważnie, nie uważałam go za drogę właściwą dla mnie. Choć zawsze w pewien sposób mnie fascynowało, bo zawierało w sobie jakąś trudną do określenia tajemnicę. W pierwszych klasach szkoły podstawowej moją katechetką była Siostra Zmartwychwstanka. Pozostawiła ona w mojej pamięci bardzo pozytywny obraz siostry zakonnej. Była osobą wesołą, otwartą, pełną energii. Miałam wrażenie, że cała szkoła ją lubi. Przez długi czas nie brałam jednak w ogóle pod uwagę możliwości wstąpienia do klasztoru. Miałam inne plany – chciałam być nauczycielką, założyć rodzinę i mieć czworo dzieci. Poniekąd plany te spełniły się – zostałam nauczycielką, mam dużą rodzinę zakonną i całkiem sporą gromadkę dzieci w przedszkolu 😊
Pragnienie życia w bliższej relacji z Bogiem pojawiło się w moim sercu, gdy byłam na studiach. Wynikało to zapewne z ożywieniem mojej wiary, gdy związałam się na jakiś czas ze Wspólnotą Odnowy w Duchu Świętym Miasto na Górze w Bielsku-Białej. Zachwycała mnie spontaniczność modlitwy tej wspólnoty, zawsze pięknie przygotowana Liturgia, profesjonalizm wygłaszanych konferencji, troska o pogłębianie wiedzy religijnej. Chyba właśnie wtedy poczułam, jak piękne jest życie, jeśli na serio zaprosi się do niego Jezusa. Zaczęłam szukać sposobu, w jaki mogłabym Mu odpowiedzieć na Jego miłość. Dużo wówczas czytałam: „Dzienniczek” św. Faustyny, „Dzieje duszy” św. Teresy od Dzieciątka Jezus, „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza a Kempis. Odkrywałam, że bliska relacja z Jezusem nadaje sens wszystkiemu i pozwala cieszyć się każdym dniem. Gdy widziałam gdzieś w pobliżu siostrę zakonną, czułam w sercu jakąś tęsknotę i coraz częściej uświadamiałam sobie, że ja też tak pragnę żyć. Nie miałam jednak pewności, czy nie jest to tylko mój wymysł. Wątpliwości było mnóstwo, dlatego prosiłam Boga o znak. A raczej o znaki, bo żaden (w moim mniemaniu) nie dawał 100 % pewności.
W tym miejscu chcę wspomnieć o jednej sytuacji, która zaważyła na tym, że wybrałam Siostry Serafitki, choć ich wcześniej w ogóle nie znałam i chyba nawet o nich nie słyszałam. Niedaleko mojej rodzinnej miejscowości znajduje się klasztor Sióstr Klarysek od Wieczystej Adoracji. Gdy bywałam w pobliżu, zazwyczaj wstępowałam tam na modlitwę. Pewnego razu usłyszałam, jak siostra prowadząca różaniec wymienia intencje. Między innymi siostry modliły się za zakony serafickie. Do dziś pamiętam, jak mocno zaintrygowało mnie to sformułowanie, którego do końca nie rozumiałam. Czułam, że pod tą nazwą może kryć się odpowiedź na moje pytanie, które stawiałam Bogu: Jeśli chcesz, żebym była siostrą zakonną, to w jakim zgromadzeniu? Jest ich przecież tak dużo. Próbowałam wcześniej znaleźć coś dla siebie szukając informacji na stronie internetowej zakony.pl. Okazało się jednak, że tylko na literę A jest tak wiele zgromadzeń (albertynki, antoninki, adoratorki itd.), iż taki ogrom informacji jeszcze bardziej utrudniał mi rozeznanie. Dlatego gdy usłyszałam, jak Siostry Klaryski modlą się za, tajemniczo brzmiące dla mnie wówczas, zakony serafickie, postanowiłam od razu sprawdzić w Internecie, co kryje się pod tą nazwą. Czułam w sercu, że to będzie TO! I dlatego, gdy wpisywałam hasło w wyszukiwarkę, bałam się, co zobaczę. Może siostry w jakichś dziwnych habitach? Może mniszki klauzurowe? Jako odpowiedź na moje pytanie o zakony serafickie wyszukiwarka podała wiele stron, spośród których pierwszą była strona serafitki.pl. I to było jak prawdziwe olśnienie! Wszystko mi się na tej stronie podobało: uśmiechnięte buzie sióstr na zdjęciach, informacje o duchowości franciszkańskiej, o posłudze wśród dzieci i niepełnosprawnych, o tym, że siostry czynią „wszystko dla Jezusa przez Bolejące Serce Maryi”. A habity i welony od razu przypadły mi do gustu 😊 Tak więc Pan Bóg wykorzystał Internet, by odpowiedzieć na nurtujące mnie pytanie o moją drogę życiową. Później wiele razy wpisywałam w wyszukiwarkę hasło zakony serafickie, ale już nigdy więcej strona serafitki.pl nie pojawiła się w czołówce odpowiedzi.
Poznawałam więc na początku Siostry Serafitki przez Internet, a potem podpatrywałam je w Oświęcimiu, gdyż tak się złożyło, że znalazłam pracę w jednej z oświęcimskich szkół. Po lekcjach często zaglądałam do kościoła klasztornego Sióstr, który od razu mnie zachwycił. Tam też wszystko mi się podobało: Jezus w Najświętszym Sakramencie, który niczym słońce rozświeca półmrok panujący w kościele, cisza, skupienie modlących się sióstr.
Sam moment podjęcia ostatecznej decyzji o pozostawieniu dotychczasowego życia i wstąpieniu do klasztoru nie należał do najłatwiejszych. Nie było euforii ani żadnych fajerwerków. Z czasem jednak przyszedł pokój i radość. Prawdziwe szczęście dla mnie to świadomość, że znajduję się w miejscu, którego chce dla mnie Bóg, że robię to, co odczytuję jako Jego wolę. Jestem przekonana, że gdybym wybrała inną drogę życia, Pan też by mi błogosławił. Jednakże niezmiernie się cieszę, że od kilkunastu lat mogę żyć regułą franciszkańską jako córka Matki Bożej Bolesnej. Choć wciąż daleko mi do ideałów, jakie stawia przed nami św. Franciszek, cieszę się, że usłyszałam w sercu i mogłam odpowiedzieć na Boże wezwanie: „Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu; tyś moim” (Iz 43, 1).
Kilka miesięcy temu zostałam poproszona abym napisała świadectwo swojego powołania.
Znacznie lepiej piszę ikony – pomyślałam, niż teksty….ale spróbuję.
Zacznę od wiersza, który w klasie maturalnej przysłała mi moja przyjaciółka
Nie wiem, kiedy to było.
Ty wiesz to lepiej ode mnie , mój Panie.
Kiedyś w jakieś chwili nastąpiło pierwsze spotkanie
Chyba Cię nie poznałam wtedy,
przeszłam obca, daleka…
Patrzyłeś za mną długo,
i cierpliwieś na mnie czekał.
A w moim sercu coś zostało
– pamięć snu jakiegoś czy marzenia.
Nie wiedziałem wtedy, Panie,
że Ty sny w rzeczywistość zmieniasz.
Dzisiaj już wiem.
Słowami nie ogarnę, nie wyrażę przeszłości.
Każdą jej chwilę pisałeś żywymi głoskami miłości.
Podszedłeś do mnie jak królewicz jasny
z kwiatem szczęścia w dłoni.
Rzeczywistość stała się piękniejsza od baśni.
Podszedłeś do mnie w blasku cierniowej korony.
Stanąłeś przede mną ubogi, ukrzyżowany, upokorzony,
Bez słów powiedziałeś mi wszystko….
Można by w tym miejscu zacząć opisywać wydarzenia, ludzi, słowa, w których to On przychodził…
Czasem zaskakujące, porywające, patrząc po ludzku wprost niemożliwe, a czasem takie zwyczajne, codziennie jak kromka chleba.
Powołanie to spotkanie z pełnym miłości spojrzeniem Chrystusa. I to jest dla mnie najważniejsze i tym chcę się podzielić.
Lubię, gdy na mnie patrzy i lubię patrzeć na Niego. To spojrzenie ucisza, uspakaja. To spojrzenie rozumie… zna mnie przecież od zawsze.
Nie potępia, nie ocenia… wręcz przeciwnie pociąga i od środka uzdrawia.
Mijają dni, lata od tego pierwszego spotkania (w tym roku już jubileusz 25-lecia życia zakonnego) a ONO wciąż działa.
Noszę je w sercu jak najdroższy skarb.
On czule patrzy na mnie nie tylko na modlitwie, ale też wtedy, gdy pracuję, odpoczywam, spotykam się z ludźmi.
Nieustannie towarzyszy mi Jego miłujące spojrzenie. Wiem też, że On pragnie bym to doświadczenie niosła dla innych. Bym patrząc oczyma Chrystusa dawała o wiele więcej, niż tylko to co widać na zewnątrz.
Podejmując pracę nad ikoną Oblicza Jezusa najtrudniej jest dla mnie zawsze namalować oczy.
Ukryć w nich to co niewidoczne, co można zrozumieć tylko sercem, przede wszystkim by opowiadały i zapraszały do SPOTKANIA, w którym życie nabiera sensu.
Mam świadomość tego, że jestem tylko „pędzelkiem” w Jego ręku. Trwając na adoracji, kontemplując Jego spojrzenie ufam, że uzdolni mnie do podjęcia zadania.
Moja historia powołania kształtowała się od najmłodszych lat, chociaż ja nie zdawałam sobie z tego sprawy. Mieszkałam w trzypokoleniowej rodzinie: babcia z dziadkiem, moi rodzice i nas z rodzeństwem pięcioro dzieci (dwóch braci i dwie siostry – ja jestem najmłodsza). Wychowałam się w pobożnej, katolickiej rodzinie. Mama dbała o to, byśmy się modlili, rano indywidualnie, ale głośno, by mama słyszała, a wieczorem całą rodziną klękaliśmy do wspólnej modlitwy. Była to długa modlitwa, bo: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Wierzę w Boga, 10 przykazań Bożych, przykazanie miłości Boga i bliźniego, Aniele Boży, uwielbienie Boga i Matki najświętszej i zakończenie znakiem krzyża oraz 10 różańca za rodzinę. W niedzielę i święta, jak nie było autobusu, chodziliśmy pieszo do kościoła przez pola i las, niezależnie od pogody. Nikt nie mówił, ze nie pójdzie, bo się nie chce, albo, że jest za daleko (bo ok. 3km w jedną stronę).
Po tym przydługim wstępie, chcę wprowadzić Cię w moją codzienność i ważniejsze wydarzenia z mojego życia. Pamiętam z dzieciństwa, jak mama śpiewała mi piosenkę:
„ Kazała mi moja mama czarną suknię szyć, a ja sobie nie myślałam zakonnicą być. Tam w klasztorze twarde łoże, trzeba rano wstać, A ja młoda, jak jagoda, lubię długo spać”.
Mama przypomniała mi tę piosenkę, jak szłam do zakonu, potwierdzając to, co jest w piosence mówiąc: „ Dziecko, jak ty dasz radę, tam trzeba rano wstawać, a ty lubisz spać tak długo”. A ja na to: „ Jak Pan Jezus dał powołanie, to da też siły i łaskę”. Sięgając pamięcią wstecz, w wieku 7 lat topiłam się w rzece i w tej tragicznej sytuacji prosiłam Matkę Bożą, by mnie uratowała, a gdy mnie uratuje, to ja pójdę do zakonu. Czas płynął, ja dorastałam, lubiłam śpiewać, tańczyć. Ja, moja starsza siostra i koleżanka młodsza ode mnie, chodziłyśmy razem na zabawy taneczne – wszędzie było nas pełno. Nie było zabawy, żeby nas na niej nie było. Obracałyśmy się w towarzystwie młodzieży, często odwiedzali mnie koleżanki i koledzy. Dorastałam i nie pamiętałam o obietnicy złożonej Matce Bożej. Chciałam założyć rodzinę: mieć męża, dzieci, dom. Szukałam takiego chłopaka, który będzie pobożny i rozmodlony, z którym w przyszłości będę wspólnie prowadziła nasze dzieci do kościoła. W czasie wakacji chodziłam z moją siostrą i koleżanką na piesze pielgrzymki do Częstochowy, co bardzo umacniało moją wiarę. Będą na jasnej Górze zobaczyłam siostrę zakonną. Tak bardzo spodobał mi się jej strój zakonny, że zmieniłam kierunek i szłam za nią, aż zniknęła mi przy kościele Św. Krzyża. Później okazało się, że to była siostra Serafitka. Od młodych lat miałam kontakt z siostrami Serafitkami. Moja kuzynka wstąpiła do tego Zgromadzenia. Odwiedzając nas podczas urlopu opowiadała o życiu zakonnym i proponowała rekolekcje dla dziewcząt organizowane w Przemyślu, ale ja wtedy jeszcze nie myślałam o życiu zakonnym. Nie zawsze nasze drogi są drogami Bożymi, a nasze myśli, myślami Bożymi. Czas upływał, skończyłam szkołę, podjęłam pracę i jedna pielgrzymka zorganizowana z mojej parafii do Gietrzwałdu, Św. Lipki i Warszawy zmieniła całe moje dotychczasowe życie. Będąc w Warszawie na Starówce szliśmy zwiedzać katedrę i kościół Jezuitów z cudownym obrazem Matki Bożej Łaskawej. Na deptaku ktoś grał na akordeonie sentymentalne melodie. Był już mrok, świeciły latarnie, ludzie spacerowali, rozmawiali, śmiali się. W tle tego wieczornego życia warszawiaków, na murze kościoła dostrzegłam gazetkę powołaniową: Jezusa zarzucającego sieci na połów i słowa „Pójdź za mną”. Poczułam, że Pan Jezus mówi te słowa do mnie i że muszę je zrealizować od zaraz. Przychodziły mi myśli, jak Pan Jezus powoływał uczniów, a oni zostawiali wszystko i szli za nim. I ja czułam, że mam zrobić to samo. Nie chciałam już wracać do domu, tylko iść pod wskazany adres sióstr, który widniał na gazetce. Nie pomagały żadne argumenty mojej siostry, ani koleżanki, że jak znajdę te siostry, nie znając Warszawy, a zbliża się noc, że przecież nie przyjmą mnie tak od razu. Jedynie zaważyło to, że pracowałam i musiałam wrócić, by rozwiązać umowę o pracę. Pan mnie powoływał, a ja od razu chciałam odpowiedzieć na Jego wezwanie. Nasuwały mi się cytaty z Ewangelii: „Kto przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do Królestwa niebieskiego”. Ja tak jak św. Jan zapamiętałam godzinę i datę swojego powołania, było to: 30 października około godziny 17.00. Po powrocie do domu moje życie zmieniło się zupełnie. Przestałam chodzić na zabawy, interesować się chłopakami. Starałam się w miarę możliwości codziennie uczestniczyć we Mszy Świętej. Wszystkie trzy nawiązałyśmy bliższy kontakt z siostrami Serafitkami, chociaż w mojej rodzinnej parafii są siostry Benedyktynki Misjonarki. Jeszcze w tym roku w grudniu pojechałyśmy na rekolekcje do Przemyśla i wtedy zgłosiłam się do Zgromadzenia, prosząc o przyjęcie. Ale roztropna siostra prowincjalna mnie nie przyjęła, twierdząc, że za szybko działam, a Boże młyny mielą powoli. I jeżeli mam powołanie, to mi nie minie, a przez ten rok bardziej się utwierdzę i przygotuję, a po wakacjach mogę się zgłosić i tak też się stało. Moja koleżanka skończyła szkołę i razem wstąpiłyśmy do naszego zgromadzenia, a moja siostra 5 miesięcy później wstąpiła do zakonu klauzurowego Sióstr Benedyktynek Sakramentek od Wieczystej Adoracji. Po naszym odejściu było wielkie poruszenie w okolicy i wśród znajomych. Bo to niemożliwe, by wszystkie trzy miały powołanie i tylko czekali, która pierwsza z nas wróci. Ale nie wróciła żadna i dzięki Bogu w tym roku będzie 37 lat od wstąpienia i wszystkie trwamy. Codziennie dziękuję Bogu za dar niezasłużonego powołania i proszę o wierność i wytrwanie do końca. Pan powołuje jak chce i kiedy chce. Jeśli wzbudzi się w Tobie pragnienie służenia Bogu, nie odmawiaj, daj się porwać Panu, On jest z Tobą, jest blisko.
,,Jak się oddać Bogu, to oddać się na przepadłe " (bł. s. Sancja Szymkowiak)
Trwając w dziękczynieniu za dar życia zakonnego zostałam zaproszona do podzielenia się – napisania świadectwa. W minionym roku przeżywałam 25 lat od wstąpienia do naszego Zgromadzenia.
Pochodzę z małej miejscowości w Beskidzie Niskim, z Folusza, koło Jasła. Wychowywałam się w wielodzietnej, religijnej rodzinie. Rodzice i babcia uczyli nas zasad wiary i prowadzili do Jezusa i Maryi. Największy wpływ na moje wychowanie miała babcia, z którą najczęściej chodziłam na Eucharystię i nabożeństwa. Do dzisiaj ,,słyszę” szeptane przez nią proste, z serca płynące słowa modlitwy.
Sięgając pamięcią do lat dziecięcych przypominam sobie (miałam 6-7lat), że zapytałam kiedyś mamę: są różne zawody: kucharz-kucharka, listonosz-listonoszka, jest ksiądz i kto …? Mama odpowiedziała, że jest siostra zakonna. Ale jak ona wygląda …? Siostry wyglądają różnie: na przykład wujek Adam ma siostrę, która jest w zakonie, jak przyjedzie na urlop to ją zobaczysz. Pamiętam, że kiedyś doszło do tego spotkania i moja mama opowiedziała o moim pytaniu, a siostra Franciszka wzięła mnie na kolana i coś mi mówiła – ale co, dziś nie pamiętam. To było moje pierwsze spotkanie z siostrą zakonną.
Wraz z moim dorastaniem myślałam kim zostanę… co będę robić… czasem zastanawiałam się, jak to się „rozpoznaje powołanie do życia zakonnego” – ale szybko przychodziła myśl, to nie dla ciebie. Jeżdżąc do liceum do Jasła mijałam często na ulicy siostry, ,,oglądałam”😊 jak wyglądają, jak się modlą w kościele, … ale brakowało mi odwagi by je zaczepić i porozmawiać.
W 1993 roku podczas Pieszej Rzeszowskie Pielgrzymki do Częstochowy spotkałam w grupie św. Maksymiliana siostrę Agatę Warzocha (prowincja oświęcimska), która pielgrzymowała razem z s. Lidią?
Pamiętam szczególnie jeden wieczór: siedziałyśmy przy wspólnej kolacji, gdy jedna z dziewczyn zapytała: ,,jak to się stało, że siostry wstąpiły do klasztoru”. Siostra opowiedziała nam swoją historię powołania. Ja się wzruszyłam tym świadectwem i pomyślałam, że coś ze mną ,,nie tak”☹. Jednak zobaczyłam, że niektóre z dziewczyn też mają łzy w oczach, to znaczy, że ze mną jest – ok😊. W czasie pielgrzymowania rozmawiałam z siostrą, dzieląc się atmosferą pielgrzymowania. Przed wejściem na Jasną Górę siostra poprosiła mnie o adres, mówiąc: może do ciebie napiszę kiedyś list. …i tak się zaczęło. Listy przychodziły, a wraz z nimi zaproszenia na rekolekcje dla dziewczyn…ale dla mnie za daleko, bo Oświęcim, Hałcnów… Coraz częściej zastanawiałam się nad swoim dalszym życiem. Czy to, co czuję gdzieś głęboko w sercu to wezwanie Chrystusa? Pytałam na modlitwie: co mam zrobić, czy jeśli się zdecyduję, czy dam radę… i słyszałam w sercu: ,,Chodź, nie bój się”. Po maturze kontynuowałam naukę w Kolegium Katechetycznym w Rzeszowie, potem pracowałam jako katechetka, a Pan Jezus dalej pukał do mego serca. A ja czasem uciekałam, mówiąc: „Jezu, to chyba nie dla mnie”, aż kiedyś się poddałam ,,dobrze Jezu, ale ja chcę już na zawsze i Ty mi w tym pomóż”. Moja korespondencja z s.Agatą trwała 6 lat, bo tyle czasu zajęło mi całkowite podjęcie decyzji, by odpowiedzieć Jezusowi na ,,Pójdź za Mną”.
1 września 1999 roku przyjechałam do Przemyśla, by rozpocząć formację w naszym Zgromadzeniu. Wraz z siostrami poznawałam życie sióstr, pogłębiałam swoją modlitwę i poznawałam życie naszych Założycieli. Taką przewodniczką na drodze mego powołania stała się bł. s.Sancja, której słowa ,,jak się oddać Bogu, to się oddać na przepadłe”, są dla mnie duchowym wezwaniem. Przez jej wstawiennictwo dziękuję Bogu za wszelkie łaski i proszę Ją o wsparcie w trudnościach, a szczególnie o łaskę wierności Bogu i powołaniu. Każdego dnia staram się na nowo odpowiadać na Boże wezwanie, choć jestem słabą i grzeszną, ale On mnie umacnia. Wciąż mnie zaskakuje, okazując swoje dowody Miłości. Bóg wciąż liczy na mnie, na moją odpowiedź, tam gdzie mnie posyła.
MOJE POWOŁANIE DAREM I ZADANIEM, KTÓRE ODKRYWAM KAŻDEGO DNIA NA NOWO…
„Powołał mnie Pan już z łona mej matki…” (Iz 49,1) Wymyślił cudowny plan na moje życie i wciąż przede mną go odkrywa.
Urodziłam się i przeżyłam 19 lat w Jarocinie, który wielu osobom kojarzy się z festwalami muzyki rockowej. Kiedyś, gdy chciałam przenocować w schronisku młodzieżowym, po okazaniu legitymacji szkolnej usłyszałam: „ z Jarocina – to nic dobrego”. Ale Bóg wybiera takie miejsca, jakie chce i kogo chce. Przyszedł do Nazaretu i wciąż zaskakuje swoimi wyborami.
Bardzo szybko, bo już dwa tygodnie po urodzeniu stałam się poprzez chrzest dzieckiem Bożym. Potem też nieco szybciej, bo w klasie pierwszej przystąpiłam do I – ej Komunii św. Byłam taka mała, że raz ksiądz rozdający Eucharystię, ominął mnie. Bierzmowanie było w klasie ósmej.
Tak Bóg przychodził do mnie ze swoimi łaskami. Stawał mi się bliski. Odkrywałam wciąż Jego miłość. Pamiętam cudowne chwile w domu dziadków, którzy od początku poświęcili dla mnie wiele czasu, zasypywali miłością i pokazywali, że nasze życie jest w ręku Boga. Babcia i Dziadek rozpoczynali i kończyli dzień na kolanach przed Bogiem. Do swojej modlitwy przed pięknym dużym obrazem Matki Bożej zachęcali wnuków. Każdego dnia chodzili na Eucharystię. Wieczorami leżąc w łóżkach śpiewaliśmy religijne pieśni, najbardziej pamiętam: Mój Mistrzu, Zapada zmrok, Czarną Madonnę. W przerwach Babcia podawała nam obrane i pokrojone jabłuszka, gruszki z działki. Cudowne wspomnienia. One są bardzo ważne. Papież Franciszek w ostatniej Encyklice „Dilexit nos” również mówi „To, czego żaden algorytm nigdy nie będzie mógł pomieścić, to na przykład, ten moment z dzieciństwa, który pamięta się z czułością i który, mimo upływu lat, wciąż się powtarza w każdym zakątku planety. Myślę o sklejaniu brzegów domowych pierożków za pomocą widelca, wraz z naszymi mamami czy babciami…” Tak, to też było. Uśmiech ciśnie się na twarz przy wspomnieniach. Mała Mirusia mogła z Babcią robić w kuchni wszytko, brudzić ile się da… Szczytem dobroci i miłości było chyba przynoszenie piasku, abym zimą miała w kuchni piaskownicę. To wszystko budowało moje serce, dawało ogrom miłości i uczyło kochać innych.
Mama wprowadzała nas w tajemnicę Pierwszych Piątków, zabierała na Gorzkie Żale, Drogi Krzyżowe, nabożeństwa majowe, różańcowe… Czas dla Boga był bardzo ważny. A może bardziej kalendarz liturgiczny miał wpływ na rytm naszego życia.
Bóg wciąż pukał do mojego serca i do czegoś zapraszał. W klasie 6 szkoły podstawowej, zachęcona słowami pani katechetki, po raz pierwszy uczestniczyłam w całym Triduum Paschalnym. Potem już codziennie pragnęłam być na Eucharystii i tak było do momentu wstąpienia dla klasztoru. Nie ważne ile miałam zajęć w szkole. (Po podstawówce dojeżdżałam pociągiem do Studium Nauczycielskiego w Ostrowie Wielkopolskim). Nie ważne były: zmęczenie, późna i ciemna pora, czasem nawet mrozy do 30 stopni. Bóg był najważniejszy. Od klasy 6 miałam też swoją pierwszą Biblię, którą zaczęłam codziennie czytać.
Ogromną rolę na drodze mojego powołania odegrali franciszkanie brązowi. Od mojego 2 roku życia należeliśmy do ich parafii. Od 7 klasy chodziłam na spotkania wspólnoty Franciszkańskiego Ruchu Apostolskiego. Zachwycił mnie św. Franciszek swoim ubóstwem, radością. Chciałam jak on nieść pokój i radość. We FRA uczyłam się wprowadzać Ewangelię w życie. Dzięki licznym wyjazdom poznawałam franciszkanów na różnych etapach ich życia – postulantów w Jarocinie, nowicjuszy w Osiecznej, seminarzystów w Katowicach – Panewnikach. Widziałam ich szczęście i radość życia na drodze zakonnej, choć niewiele mieli. W sercu pojawiło się pragnienie, że chcę tak samo i pytanie, czego chce Pan. Zaczęłam pytać i i szukać. Był to czas matury i dalszej decyzji. Znałam franciszkanów „od podszewki”, ale nie znałam sióstr. A tyle jest Zgromadzeń! Bóg sobie poradził, aby mi pokazać, gdzie chce mnie mieć. Najpierw miałam krótkie kontakty listowne z rodzoną siostrą jednego z franciszkanów. Ona była Franciszkanką Misjonarką Maryi. Przeszkodą w spotkaniu osobistym była odległość. Rodzice po raz pierwszy nie pozwolili mi gdzieś jechać, bo było za daleko do Łabuń k. Zamościa. Po maturze na kolejnym spotkaniu FRA w Szczecinie spotkałam serafitkę, która zaprosiła dziewczyny na rekolekcje do Poznania. Szybko podjęłam decyzję, pojechałam i również szybko Zgromadzenie podjęło decyzję, bo dla mnie rekolekcje zakończyły się wyznaczeniem terminu wstąpienia – 16 września. Podziwiam Siostry SerafitkiJ Przyjęły mnie od razu, choć mnie nie znały, a ja ichJ
W Poznaniu zobaczyłam posługę Sióstr wśród niepełnosprawnych dzieci. Najbardziej dotknęła moje serce łysa Lodzia z zespołem Downa – uśmiechnięta, bujająca się na huśtawce. Chciałam być z tymi dziećmi.
Do terminu wstąpienia były jeszcze całe wakacje. Kiedy powiedziałam rodzicom o mojej decyzji, byli zdruzgotani. Wieść rozeszła się po najbliższych. Słyszałam różne argumenty przeciw, choćby: „po co do klasztoru, możesz być katechetką świecką”, albo „lepiej skończ szkołę” (studium po maturze miało jeszcze dwa lata)… Mama powiedziała, że nie pomoże w przygotowaniu czarnych rzeczy, które miałam przywieźć na początkowy etap. Potem jednak znalazłam w jej pokoju stosik ubrań, które zbierała i ukrywała przede mną.
Gdy przyszedł dzień 16 września Rodzice wraz z 6 – letnim bratem zawieźli mnie do Poznania. W drodze Tato mówił, że wiezie mnie jak na rok do szkoły, a potem wrócę. Mama mówiła, że nie wrócę, choćby mi było źle, bo jestem uparta jak osioł. I nie wróciłam do tej pory. A od Taty po roku nowicjatu usłyszałam słowa: „Jeśli chcesz być siostrą, to bądź dobrą siostrą”.
Minęły już 33 lata. Jestem szczęśliwą serafitką. Nie zawsze było łatwo, ale to nie powód, by coś rzucać i wracać. Trudne chwile, dobrze przeżyte, szlifują nas na jakiejkolwiek drodze jesteśmy i umacniają miłość.
Wciąż idę, gdzie Bóg mnie posyła. Każde kolejne miejsce to nowe zadanie, inna szkoła, inna wspólnota, ale zawsze On ten sam Mój Mistrz, Oblubieniec i każdego dnia na nowo mówię „Fiat” jak Maryja. Każdego dnia na nowo odpowiadam na zaproszenie „Pójdź za Mną” i idę w mej niemocy z Jego siłą. A On czyni wspaniałe rzeczy dla mnie, przeze mnie. Wciąż mnie zadziwia. Przez tyle lat zrozumiałam, że im mniej mnie we wszystkim, tym więcej Jezusa. Moim największym pragnieniem jest wciąż być jak najbliżej, w wielkiej więzi z moim Panem i przyprowadzać do Niego innych. Chcę ludziom dawać nadzieję, że jest Ktoś, kto ich bardzo kocha, zawsze tak samo i czeka nieustannie, by przytulić do swojego Serca.