Przyglądając się historii mojego zakonnego powołania mogę dziś powiedzieć, że łaska tego daru została wpisana w moje serce od początku życia. Stopniowo wzrastało moje odkrywanie i pragnienie całkowitego oddania się Bogu.
Mam w pamięci dziecięce odczucia tęsknoty, takie iskierki doświadczenia dotykania tajemnicy łaski wybrania przez Pana. Bardzo lubiłam przebywać w pokoju, gdzie w naszym domu znajdował się niewielki zbiór książek, przeważnie żywotów Świętych. Przeglądałam je z zaciekawieniem, jednocześnie przeczuwając zawarte w nich sacrum. Żywot św. Tereni od Dzieciątka Jezus ubogacony był w rysunki. Dwa z pośród nich zatrzymywały mnie najbardziej. Jeden ukazywał śliczne, pełne loków włosy Tereni, które na początku życia w Karmelu zostały Jej obcięte. Patrząc na nie odkrywałam, że dla Boga można oddać wszystko i Jemu się tylko podobać. Drugi rysunek ukazywał niebo pełne gwiazd, które pewnej nocy ułożyły się dla Tereni w literę „T”, dając Jej w dzieciństwie proroczą radość, że Jej imię wpisane jest w Niebo i że Ona będzie Świętą. Kiedy więc ja szłam z rodzicami drogą pośród zmroku, a na niebie były rozsiane, mrugające do mnie gwiazdy, idąc między rodzicami chwytałam ich za ręce, a czując się bezpiecznie, podnosiłam wysoko głowę szukając na niebie utkanej przez gwiazdy litery „E”, jak moje imię Ewusia. Budziło się we mnie pragnienie świętości, życia dla Nieba.
Wzrastając w głęboko wierzącej rodzinie, od wczesnego dzieciństwa uczęszczałam do kościoła na Mszę św. i Nabożeństwa, nie tylko w mojej parafii w Gilowicach k/ Żywca, ale także do pobliskiego Sanktuarium Matki Bożej Rychwałdzkiej – dziś Bazyliki Mniejszej, gdzie posługują Ojcowie Franciszkanie Konwentualni. Ojcowie byli dla mnie wzorem franciszkańskiego życia dla Boga. Radość ducha, uśmiech na twarzy, służba ludziom, habit, biały pasek mówiły mi o wybranych przez nich wartościach. Przede wszystkim wspólnota zakonna, jak i franciszkańskie zwyczaje, szopki, śpiewy, odpusty przybliżały mnie do św. Franciszka, którego do dziś kocham najbardziej ze wszystkich Świętych – oczywiście po Maryi i św. Józefie. Otwierały mi drzwi do duchowości Biedaczyny z Asyżu, która z czasem stawała się coraz bardziej tożsama z tym, co stanowiło moją osobistą duchowość. Wtedy również zrodziło się we mnie pragnienie powołania pustelniczego, które do dziś, przeżywane duchowo, jest dla mnie żywą inspiracją do przebywania z Bogiem w „izdebce” mojego serca. Również moja Mama miała zwyczaj opowiadania nam historii Świętych, a najbardziej św. Franciszka, św. Antoniego, św. Brata Alberta, św. Maksymiliana, Anieli Salawy oraz pierwszych Męczenników Kościoła. Pewnego razu, tak przejęłam się opowieścią o cudach św. Antoniego, że sama poszłam nad staw i z wielkim zapałem głosiłam kazanie do ryb. Było mi bardzo przykro, że oni jedna z nich nie wynurzyła głowy z wody, by słuchać moich płomiennych słów. Z kolei mój Tata dawał mi swoje świadectwo wiary poprzez codzienną wierność modlitwie. Dość często wieczorem modliliśmy się wspólnie, ale zawsze, czy była taka modlitwa, czy nie, Tata klękał w pokoju przed obrazem Najświętszego Serca Pana Jezusa i długo się modlił.
Takich i tym podobnych zwiastunów mojego życia dla Królestwa Bożego było bardzo dużo, te kilka przytoczonych migawek niech wystarczy. Wszystkie one wplecione były w moje ukochanie modlitwy, tak rodzinnej, liturgicznej, jak i w samotności, na łonie przyrody, w pochłaniającym mnie zadziwieniu Tajemnicą Boga. To On wsiał ziarno powołania zakonnego w moją duszę i ująwszy mnie za rękę, czule prowadził w głąb swojego Serca. Szedł ze mną ścieżkami mojego wzrastania w człowieczeństwie, tak dziecięcej fantazji i wrażliwości, prostej refleksji, jak i poszukiwania dojrzałych odpowiedzi.
Wielkim przeżyciem było dla mnie podjęcie powołania kapłańskiego przez mojego rodzonego Brata Janka. Jestem od niego dużo młodsza, więc już jako mała dziewczynka, a potem dorastająca dziewczyna, miałam okazję z bliska przyglądać się życiu Bożego Kapłana. Był i jest dla mnie wzorem pobożności, gorliwości i wierności Mistrzowi. Wspierał mnie przy rozeznawaniu mojego powołania, a dziś w jego realizacji.
Do siedemnastego roku życia czułam w sobie głęboką tęsknotę za Bogiem, przeczucie piękna bycia tylko dla Niego, ale do tej pory nie nazywałam tego wprost. Momentem zwerbalizowania mojego wewnętrznego świata była śmierć mojego Taty. Modląc się sama późnym wieczorem w pokoju przy leżącym w trumnie Tacie, nagle, ku mojemu zdziwieniu, zaczęłam głośno prosić go o to, by w Niebie wyprosił mi łaskę powołania zakonnego. I ta modlitwa zapadła mi w serce jako znak wyraźnie odczytanej Woli Bożej. Po upływie roku przeżywania takiej pewności, niespodziewanie rozbudziło się we mnie miłosne zauroczenie poznanym chłopakiem. Odczuwałam, jakby powołanie do życia w małżeństwie brało górę w moim sercu. Po około dwóch lata przygody młodzieńczej miłości, snucia planów na przyszłość i towarzyszącej mi jasności takiego wyboru, zaczęła się we mnie dziwna walka o wierność wcześniej wybranym wartościom. Chyba było to jakoś odczuwalne na zewnątrz, bo dość szybko doszło między nami do rozstania.
W ten bolesny dla mnie czas wkroczył Chrystus. W Wielkim Tygodniu wyjechałam do Kalwarii Zebrzydowskiej, by poprzez udział w przeżywanych tam Misteriach uczestniczyć w Tajemnicy Pasji Odkupiciela. Do dziś pamiętam moją drogę za umęczonym Panem. Zimno, deszcz ze śniegiem, błoto, ogromny tłum przeciskających się ludzi i ja ze swoim poszarpanym sercem. Właśnie tam, idąc w ślad za Chrystusem na górę Kalwarię, doświadczyłam Jego dotknięcia łaską. Uczynił to, jak zawsze, bardzo czule i delikatnie. Z każdym krokiem stawianym na Dróżkach wzrastała we mnie ufność, pewność i odwaga. Poczułam się Jego własnością, pociągana miłością oblubieńczą. Wróciłam do domu wyciszona, z określonym planem na przyszłości.
Po zdaniu matury, dnia 13 września 1982 r., we wspomnienie objawień fatimskich, zgłosiłam się na furtę do klasztoru w Oświęcimiu. W następnym dniu, 14 września, w święto Podwyższenia Krzyża zostałam przyjęta jako postulantka do Zgromadzenia Córek Matki Bożej Bolesnej – Sióstr Serafitek. Była to moja odpowiedź na zadziwiającą, darmo mi daną łaskę powołania do wyłącznej przynależności do Boga. Charyzmat naszego Zgromadzenia wprowadził mnie w serce duchowości Matki Bożej Bolesnej i św. Franciszka. Od tamtej pory, po dzień dzisiejszy, trwam w dziękczynieniu, że pomimo moich grzechów, ludzkiej przewrotności i małoduszności, wybrał mnie Pan, obdarzył łaską powołania i wciąż mnie prowadzi. Mam w sobie radość, której źródłem jest przymierze miłości zawarte między Bogiem w Trójcy Świętej Jedynym, a mną, Jego stworzeniem, dzieckiem, oblubienicą, poprzez śluby zakonne: czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Żyjąc w klasztorze od 41 lat, służąc Bogu i ludziom, pragnę do końca mojego życia powtarzać za naszą Założycielką, Bł. Matką Małgorzatą Łucją Szewczyk: NIECH ZA TO WSZYSTKO BÓG BĘDZIE BŁOGOSŁAWIONY I UWIELBIONY!!! s. Maksymiliana
„ Kimże ja jestem, Panie mój, Boże …., że doprowadziłeś mnie aż dotąd ?” 2 Sm 7, 19
Mam na imię s. Faustyna, pochodzę z małej wioski gdzie ukończyłam szkołę podstawową, następnie szkołę zawodową gastronomiczną.
Pierwsze światełka jakie Pan zapalił w moim sercu pojawiło się podczas tzw. Niedzieli dobrego Pasterza, gdzie klerycy seminarium, dawali świadectwo swojego powołania. Jeden z nich mówiąc o swoim życiu, wspomniał iż najpierw ukończył szkołę zawodową, wtedy w moim sercu wybrzmiały słowa „więc i ja tez bym mogła pójść za Panem.”
Czasami uczestniczyłam w rekolekcjach prowadzonych przez Siostry Serafitki. Były to dla mnie piękne i niezapomniane spotkania z Panem na modlitwie i we wspólnocie z siostrami. Zawsze bardzo poruszała mnie radość jaka płynęła od sióstr.
W sercu często zadawałam sobie pytanie : „Jak rozeznać powołanie? Jaką Siostry miały pewność że to jest właśnie ich droga?” aż do momentu w którym Pan zaczął coraz intensywniej docierać do mojego serca poprzez swoje słowo i drugiego człowieka. Podczas jednej z niedzielnych eucharystii, bardzo mocno dotknęło mnie słowo z Księgi proroka Izajasza 62,3-5
Będziesz prześliczną koroną w rękach Pana, królewskim diademem w dłoni twego Boga. "Spustoszona". Raczej cię nazwą "Moje <w niej> upodobanie"*, a krainę twoją "Poślubiona"*. Albowiem spodobałaś się Panu i twoja kraina otrzyma męża. Bo jak młodzieniec poślubia dziewicę, tak twój Budowniczy ciebie poślubi, i jak oblubieniec weseli się z oblubienicy, tak Bóg twój tobą się rozraduje.
Słowo to zaczęło bardzo intensywnie „niepokoić” moje serce. Od razu po powrocie do domu sięgnęłam po Pismo Święte, aby rozważyć ten fragment jeszcze raz. Pojawiło się wiele pytań w moim sercu: Co to Słowo mówi konkretnie do mnie ? Czego Pan ode mnie oczekuje ?
Pan nie zwlekał długo z odpowiedzią, wystarczyły Mu cztery dni. Będąc na Eucharystii w czwartkowy poranek, dał odpowiedź przez swoje Słowo. Od tego momentu nie miałam wątpliwości jak dalej ma wyglądać moja droga. Moje serce było przeniknięte ogromną radością i pewnością. W mojej głowie kotłowało się bardzo dużo myśli; Panie jak to możliwe że to właśnie ja …..itp
Swoją radością podzieliłam się z moim ówczesnym Księdzem Proboszczem Tadeuszem Różałowskim, który obiecał mnie wspierać szczególnie poprzez modlitwę. Z tym akurat jest związana bardzo śmieszna historia, kiedy Ks. Proboszcz modlił się podczas Mszy św. za dziewczynę, która chce pójść za głosem powołania, w moim domu rozbrzmiewało pytanie: Ciekawe kto to ? Asia ty nie wiesz kto? Moja odpowiedź zawsze była taka sama: Nie wiem Mamo 😊.
Kiedy już wyjawiłam swoje zamiary najbliższym, było ogromne zaskoczenie i łzy, ponieważ Rodzice mieli związane ze mną konkretne plany. Jednak ostatecznie udzielili mi na tę drogę życia swojego błogosławieństwa.
Trwając poprzez te 20 lat na drodze powołania, często pośród codziennego zabiegania, zatrzymywałam się zadając sobie pytanie: „ Kimże ja jestem, Panie mój, Boże …., że doprowadziłeś mnie aż dotąd ?” 2 Sm 7, 19. Jestem Twoją Oblubienicą, pielęgniarką, dałeś mi tyle wspaniałych darów, tulu cudownych ludzi postawiłeś na mojej drodze życia. Ogromna wdzięczność przepełnia dziś moje serce. Całkiem niedawno zaczęłam zadawać Panu konkretne pytanie: „Panie kim dla Ciebie jestem? Wiem Panie jestem twoim dzieckiem, Twoją Oblubienicą, ale tak bardzo chciałam znać odpowiedź z jaką konkretnie biblijną postacią wiąże się moja posługa w Zgromadzeniu. Odpowiedź przyszła w dniu moich imienin. Zadzwonił mój przyjaciel i tak rozmawiając w pewnym momencie mówi do mnie ; „ Marto, Marto….”.Dla mnie to było coś niesamowitego, od tej pory już wiem że moja posługa jest związana z posługą ewangelicznej Marty. Warto Panu zadawać pytania i jak ja to mówię drążyć, ciągle drążyć……On czeka.
Dokładnie rok temu w piątkowy wieczór trwając na modlitwie, szczególnej rozmowie ze św. Faustyną, wiedząc iż kończę posługę na jednej z placówek, prosiłam ją, by prowadziła mnie dalej, by wybrała dla mnie miejsce posługi właśnie to które chce dla mnie Pan. Miałam w sercu przekonanie że to będzie coś „innego” i „ szczególnego”, ponieważ miałam wtedy odczucie jej szczególnej bliskości. W niedzielę otrzymałam telefon od Matki Generalnej z pytaniem czy wyjadę na misje do Gabonu. Nie zastanawiałam się ani chwili, była to dla mnie kolejna jasna Boża odpowiedź.
Dzisiaj będąc w dalekim kraju, patrząc wstecz na swoje życie z wdzięcznością wraca pytanie:
Kimże ja jestem, Panie mój, Boże …., że doprowadziłeś mnie aż dotąd ?” 2 Sm 7, 19.
W listopadzie wspominamy naszych zmarłych, dlatego w tym miesiącu #świadectwo śp. Siostry Terencji
Helena Eleonora Zagnińska - s. Terencja - urodziła się 15 września 1927 roku w Kielcach, w rodzinie robotniczej. Chrzest przyjęła dnia 22 maja 1928 roku w parafii św. Wojciecha. Miała czwórkę rodzeństwa. Urodziła się jako trzecia z kolei. Mama Stanisława - z domu Zawierucka zajmowała się domem, a ojciec Kazimierz był robotnikiem. S. Terencja przed II Wojną Światową ukończyła pięć klas szkoły podstawowej, resztę wykształcenia uzupełniła już w Zgromadzeniu, do którego wstąpiła 7 października 1948 roku. Rodzice nie doczekali momentu Jej wstąpienia do klasztoru. Mama zmarła gdy s. Terencja miała 14 lat, a Ojciec miesiąc przed Jej wstąpieniem do Zgromadzenia. Ojciec, siostra oraz brat zostali wywiezieni do Niemiec. Ojciec wrócił do domu na rok przed swoją śmiercią. Rodzina choć uboga żyła bogobojnie. Przestrzegano postów, pilnowano modlitwy rannej i wieczornej – jak zapisała s. Terencja w swoim życiorysie, który spisała w 2008 roku. Czytamy w nim dalej: „ nie było śniadania bez modlitwy. Pilnowano też uczestnictwa we Mszy Świętej. Tatuś – Mama już nie żyła – nie pozwolił w święta i niedziele wziąć do ręki nożyczek, ciąć papierków, ani przyszywać guzika jak się urwał. Chłopcom nie wolno było brać swoich nożyków i coś strugać – co oni bardzo lubili. Pamiętam Ojca napomnienie o cudzej własności: „choćby coś miało zgnić, jak nie twoje nie ruszaj”. Mama często prowadziła mnie do spowiedzi i szła ze mną. Słyszę Jej głos – śpiew godzinek. Z Ojcem chodziliśmy oglądać żłóbki. W czasie okupacji była bieda. Zostałam z najmłodszym bratem Marianem, reszta rodziny przebywała w Niemczech, Mama nie żyła. Musieliśmy sami sobie radzić. Kiedy Tatuś wrócił i dowiedział się o moim zamiarze wstąpienia do zakonu, z przypadkowo znalezionego listu mówił: Dziecko czy Ty wiesz co to jest zakon? Ty nie masz zdrowia. A potem wsparł się na stole i myślał, myślał, a potem powiedział: zostań z nami jeszcze z rok, a potem możesz iść. Minął rok i Tatuś zmarł.”
S. Terencja postulat rozpoczęła 1 lutego 1949 roku. Do nowicjatu została przyjęta 16 maja tegoż samego roku. Pierwszą profesję złożyła 29 listopada 1951 roku, a wieczystą 31 maja 1958 roku. W klasztorze zdobyła wykształcenie średnie i zdała maturę, ukończyła kursy katechetyczne oraz Studium Katechetyczne w Poznaniu. S. Terencja wyróżniała się wspaniałym talentem plastycznym. Przez całą działalność katechetyczną i wychowawczą przygotowywała samodzielnie pomoce oraz piękne dekoracje. Miała ogromne poczucie piękna i estetyki. Służyła swoimi talentami w poszczególnych parafiach i kościołach. Tworzyła wyjątkowe ołtarze na Boże Ciało oraz okolicznościowe gazetki i makiety. Dbała też o wystrój refektarza i kaplicy. Miała ogromną świadomość, że tworzone przez Nią obrazy pobudzały ludzką wrażliwość na Boga i drugiego człowieka. Wielokrotnie zaskakiwała nas fenomenalną pamięcią recytując passusy wierszy, które poznała w dzieciństwie. Miała wielką wrażliwość na przyrodę. Często spacerowała po zakonnym ogrodzie i zachwycała się pięknem kwiatów. Starała się być bardzo usłużna i oddana w posłudze innym. Cechowało Ją poczucie humoru i pomysłowość. Wierna modlitwie i życiu wspólnotowemu wnosiła radość i prostotę. Miała wielkie nabożeństwo do Matki Bożej.
We wspomnianym życiorysie zapisała: „ w tym roku 2008 rozpoczęłam 81 rok życia - pomagam gdzie mogę i myślę o ostatniej podróży, o spotkaniu najważniejszym z Jezusem i tymi których kocham”.
s. Terencja zmarła w szpitalu w obecności modlących się sióstr dnia 8 kwietnia 2023r. w wielką sobotę o godzinie 16.00, w 96 r. życia, a 75 r. powołania zakonnego. Niech za Jej życie oddane Bogu i ludziom Bóg Ojciec, który jest Miłością, przygarnie Ją do Siebie i obdarzy życiem wiecznym.
«Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu; tyś moim!” Iz 43,1
Słowa te zapisane w Księdze proroka Izajasza od momentu odpowiedzi na GŁOS POWOŁANIA mają dla mnie szczególne znaczenie. Stały się doświadczeniem bliskiego spotkania z Niewidzialnym, ale wszystko przenikającym Bogiem … Bogiem, który jest blisko, wszystko wie, słyszy i działa … Bogiem, który przemawia i prowadzi tych, którzy z ufnością powierzają Mu swoją drogę.
Cieszę się, że pisząc tych kilka zdań mogę dać świadectwo SPOTKANIA Z ŻYWYM BOGIEM w głębi mojego serca. Spotkania, które uciszyło wszelkie lęki i niepokoje a wlało w serce odwagę pozostawienia dotychczasowego sposobu życia i pójścia w nieznane – w przekonaniu, że Bóg naprawdę tego chce. Dochodzenie do takiego przekonania nie było łatwe, poprzedzone miesiącami trudnych zmagań wewnętrznych, walki z myślami, które jak bumerang powracały z coraz większą siłą, wzywając do czegoś, co wtedy wydawało mi się wręcz nierealne, niemożliwe, za trudne … Bóg pukał coraz mocniej, przychodził do „swojej własności”, mówi bowiem Pismo: «Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię.” Jr 1,5. Ufam, że słowa skierowane do proroka Jeremiasza odnoszą się do każdego powołanego. Bóg, wcześniej jakby uśpiony … w stosownej chwili zaczynał realizować swój plan wobec mnie. Upomniał się o swoje, przemawiając przez głos sumienia, wydarzenia, osoby tak skutecznie, by w końcu doprowadzić do miejsca, które sam dla mnie przygotował.
NIGDY NIE PRAGNĘŁAM ZOSTAĆ SIOSTRĄ ZAKONNĄ.
Jako nastolatka nie miałam jasno określonej drogi, tego kim chcę być, ale na pewno nigdy nie marzyłam o tym, by wstąpić do klasztoru. W moim nastoletnim życiu był taki okres, w którym gdyby nie ochraniająca mnie łaska Boża (w co mocno wierzę) mogłam wpaść w sidła uzależnień, nałogów. Wraz z rówieśnikami chodziłam bezmyślnie po krawędzi czyhającej przepaści. Bóg czuwał i nie pozwolił, by trwało to zbyt długo. Moje kroki coraz częściej zmierzały w stronę świątyni z własnego wyboru, nie dlatego, że tak trzeba. Kiedy rozpoczęłam średnią szkołę, musiałam dojeżdżać do innej miejscowości, nawiedzałam wówczas miejscowy kościół. Najpierw tylko dlatego, że nie miałam się gdzie podziać przed lekcjami. Bóg stopniowo zaczynał działać w moim sercu ...
Postawa kapłana, w którym dostrzegłam pasję mówienia o Bogu, otworzyła mi oczy na przeżywanie wiary jako osobowej relacji z Jezusem, który jest Bogiem żywym obecnym tu i teraz. Jezus powoli zaczynał zdobywać moje serce. U progu maturalnej klasy w sercu zrodziło się pytanie: Jezu, czy Ty mnie czasem nie wołasz? - Odrzucane – wracało coraz mocniej i mocniej, aż w końcu bezradna wobec tego wołania uklękłam przed figurą Matki Bożej przy polowym ołtarzu mojego parafialnego kościoła i z ufnością dziecka szczerze poprosiłam o pomoc mówiąc: - Mario, jeśli to rzeczywiście moje miejsce, postaw na mojej drodze kogoś, kto mnie tam doprowadzi. Nie znałam bowiem żadnej siostry zakonnej i nigdy wcześniej nie byłam w klasztorze … ZACZĘŁO SIĘ !
Jak nigdy wcześniej Ksiądz katecheta przyprowadzał na lekcje siostry zakonne, które opowiadały o swoich Zgromadzeniach, powołaniu itp. zapraszając jednocześnie na dni skupienia, rekolekcje. Odważyłam się pojechać w grupie koleżanek do Katowic. To w tym mieście po raz pierwszy przekroczyłam próg klasztoru. Jak się później okazało, to miejsce nie było dla mnie – bardzo szybko zraziłam się pod wpływem „zdziwionej” na nasz widok starszej siostry, która wyznała, że nie ma dla nas miejsca. Pomimo tego, że wszystko było przygotowane, nie mogłam się doczekać wyjazdu stamtąd. Wytrwałam do zakończenia dnia skupienia, ale wiedziałam, że moja noga nigdy więcej tam nie stanie. MYŚLI O ŻYCIU ZAKONNYM ODESZŁY … Uznałam wtedy, że to nie moje miejsce. Czas płynął, zaczynałam się poważnie zastanawiać nad wyborem kierunku studiów. Pewnego razu Ksiądz na katechezie zaproponował udział w rekolekcjach dla maturzystek u Sióstr Serafitek w Hałcnowie. Nie byłam nimi zainteresowana, ale po namowach koleżanek pojechałam z nimi. Pan Jezus na nowo zaczął pukać do mojego serca. W przeciwieństwie do poprzedniego pobytu w klasztorze odczuwałam coraz większy zachwyt i przyciąganie … Tak po prostu miało być. Nie uważam, że poprzednie Zgromadzenie było jakieś gorsze – po prostu, to nie było moje miejsce.
Dlaczego akurat Serafitki ? – Jak się potem okazało urodziłam się w dniu wspomnienia św. Franciszka z Asyżu (4 października). Zorientowałam się w tym dopiero po wstąpieniu do zakonu – i wtedy wszystko stało się jasne – miałam być w zakonie franciszkańskim. Możliwe, że św. Franciszek się o to postarał.😊 Pomimo tajemniczego działania łaski Bożej przyciągającej mnie coraz bardziej, decyzja nie była łatwa. W zmaganiach towarzyszyła mi myśl św. Brata Alberta Chmielowskiego, którą odczytałam na obrazku ofiarowanym przez siostrę Albertynkę: „Czy Panu Jezusowi cierpiącemu mękę i za mnie ukrzyżowanemu mogę czego odmówić?” Myśl ta drążyła moje sumienie i ostatecznie pomogła podjąć decyzję. Niesamowitym odkryciem było to, że w dniu, w którym ze łzami odpowiedziałam Jezusowi swoje pierwsze TAK było wspomnienie św. Brata Alberta. Miłym zaskoczeniem była dla mnie ta informacja podana przez kapłana przed Mszą św. Poczułam się prowadzona przez kolejnego świętego do podjęcia decyzji zgodnej z wolą Bożą. Obrałam go później za szczególnego Patrona mojej zakonnej drogi wybierając imię s. Alberta. Liczyłam, że nadal będzie mi tak skutecznie pomagał.
W duchowej walce swoją modlitwą i radą towarzyszyła mi s. Małgorzata, do której po rekolekcjach maturalnych odważyłam się napisać list zdradzając, co dzieje się w moim sercu. Była to dla mnie bardzo skuteczna pomoc.
Najważniejszym momentem w tym procesie było spotkanie w sercu z samym Jezusem, który „przyszedł” w spotkaniu z Biblią. W dniu, w którym podjęłam decyzję wstąpienia do zakonu, kiedy nikt jeszcze o tym nie wiedział, wzięłam do ręki Pismo św., prostymi słowami prosząc Jezusa, by w tym szczególnym dniu powiedział coś do mnie. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłam. Po krótkiej modlitwie otworzyłam Biblię na chybił trafił i czytam takie słowa:
«Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu; tyś moim!
Gdy pójdziesz przez wody, Ja będę z tobą, i gdy przez rzeki, nie zatopią ciebie.
Gdy pójdziesz przez ogień, nie spalisz się, i nie strawi cię płomień.
Albowiem Ja jestem Pan, twój Bóg, Święty Izraela, twój Zbawca.
Daję Egipt jako twój okup, Kusz i Sabę w zamian za ciebie.
Ponieważ drogi jesteś w moich oczach, nabrałeś wartości i Ja cię miłuję.” .. itd. Iz 43
Bóg przyszedł do mnie w ten sposób dając potrzebną na ten czas pewność i odwagę, by pójść za Nim. Z oczu popłynęły obfite łzy wzruszenia a serce napełniał coraz większy pokój i radość. Po tym spotkaniu o wiele łatwiej było zakomunikować swoje plany Rodzicom, bliskim, znajomym i znosić wszystkie sprzeciwy. Byłam pewna, że mam pójść za Nim. Nie obiecywałam Jezusowi, ze zostanę tam na zawsze. Wtedy wystarczyła mi pewność, że mam uczynić ten jeden krok i zgłosić się do klasztoru. Jestem już 25 lat w zakonie serafickim, Słowa z Księgi proroka Izajasza wielokrotnie zgodnie z obietnicą uciszały burze w moim sercu. Stały się dla mnie jednymi z najcenniejszych słów zapisanych w Biblii, do których często wracam i doświadczam Bożego działania wyciszającego wszelkie rodzące się lęki i niepokoje.
Kiedy wyjeżdżałam z domu Mama wyznała: „Wszystko zrozumiem, ale że spodnie zostawiasz, tego nie mogę pojąć „ 😊 – rzadko bowiem udawało się jej mnie namówić do założenia sukienki, albo spódnicy. Siła powołania była tak wielka, że poradziła sobie z tym wyrzeczeniem 😊😊 … później okazało się, że i pod habitem można czasami coś takiego przemycić!
Moc łaski powołania jest naprawdę wielka! Jeśli człowiek się otworzy, pokona wszelkie przeciwności, bo Bóg jest Panem wszystkiego! Jeśli człowiek naprawdę się otworzy doświadczy uświęcenia serca, bo wolą powołującego Boga jest to, by On sam mógł w pełni się w nas objawić.
Dziękuję Ci Jezu, że nieustannie przyciągasz mnie do siebie. Pragnę iść za Tobą !
Objawił ci się Pan Jezus i powiedział, że masz być siostrą zakonną?
Widziałaś Go? Słyszałaś jak mówił do ciebie?
Nie raz zadawano mi takie pytania. A droga mojego powołania była zwyczajna, ale w tej zwyczajności czułam, że dzieją się wielkie rzeczy, które nie pochodzą ode mnie; takie, na których bieg nie miałam do końca wpływu. To, co najważniejsze działo się na kanwie mego serca, a Tym, który tkał był Jezus i Jego czuła miłość, którą powoli, niemalże po omacku, odkrywałam. W pewnym czasie doszłam do przekonania i byłam pewna, że to Jezus mnie woła. Nikt nie był w stanie mnie przekonać, że się mylę.
A więc jak to było?
Urodziłam się w katolickiej, przeciętnie żyjącej rodzinie w małej miejscowości niedaleko Łańcuta. Rodzice pracujący fizycznie starali się o dobre wychowanie mnie i moich trzech braci. Przykład do pracy i radzenia sobie w życiu brałam od nich patrząc na ich troskę o nas. Często zmieniali pracę, by szukać środków do życia i naszego wykształcenia. Czas nauki szkolnej minął mi bez większych trudności, przeplatany życiem religijnym, rówieśniczym i sportowym. Wybrałam naukę w liceum ogólnokształcącym na profilu biologiczno-chemicznym, bo czułam, że chcę pomagać ludziom jako pielęgniarka. Dorastałam w przeświadczeniu o założeniu rodziny. Wraz z kuzynką modliłyśmy się do św. Józefa o dobrego męża – ona go znalazła i ja też😉. Moją wiarę odkrywałam należąc do grupy Ruchu Światło-Życie. Pierwsze rekolekcje oazowe zostawiły niezatarty ślad w moim sercu. To na nich mocno doświadczyłam wspólnoty modlących się młodych ludzi, którzy wychwalali Boga, trwali w ciszy na adoracji. Zobaczyłam, że tak można, że Bóg nie jest daleko i że po prostu On jest!!! Dzień dawania świadectwa był dla mnie mocnym doświadczeniem. Słuchając jak Pan Bóg dotyka innych swoją łaską i ja zapragnęłam podzielić się czymś, co było we mnie. Pamiętam, że nie znajdowałam słów by nazwać to, co we mnie się działo, ale wiedziałam, że to działa Jezus, którego dopiero poznawałam. Wracając do domu czułam, że już nie będzie tak samo jak przedtem, że nie może być tak samo. Codzienność i zajęcia szkolne i domowe szybko mnie „sprowadziły na ziemię”, ale to doświadczenie w głębi mego serca nie zniknęło.
W klasie maturalnej miałam zmianę katechety i została nią siostra zakonna – serafitka. Na początku podeszłam do tej zmiany niechętnie, bo księdza znaliśmy dłużej, ale po czasie z wielką chęcią przychodziłam na katechezy. Były bardzo ciekawe, często oparte na dyskusji na trudne tematy, a że szukając rozwiązań moich młodzieńczych dylematów, zaczęłam odnajdywać odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Często miałam ochotę zagadać do Siostry, ale brakowało mi odwagi. Aż do dnia kiedy dostałam zaproszenie na dzień skupienia do domu zakonnego sióstr. To skupienie znów coś we mnie poruszyło. Obserwując siostry, widząc prostotę ich mieszkania, zapragnęłam „czegoś więcej”.
Pielgrzymka maturzystów na Jasną Górę była moim wołaniem do Maryi, by pomogła mi odczytać moją drogę życiową. Od tego momentu zaczęłam toczyć wewnętrzną walkę z tym, co budziło się w mym sercu. Z jednej strony pociągało mnie życie młodzieńcze, towarzyskie, a z drugiej ten Głos, który nie milkł. Te wątpliwości dotyczące tego co mam wybrać po maturze tak mnie gnębiły, że czułam, że jak nie podejmę jakiejś decyzji to, to napięcie nie minie. Nie mówiąc nic nikomu, starałam się żyć jak co dzień, ale było to trudne. By nikt z rodziny nie domyślił się niczego, coraz częściej zachodziłam do kościoła na modlitwę, Eucharystię. Cały czas czułam się coraz mocniej przyciągana przez Jezusa. Po szkole, przed nią, z różańcem schowanym w kieszeni spodni, na krótkich nawiedzeniach Najświętszego Sakramentu, na wieczornych spotkaniach z Nim podczas spacerów. Stał się częścią – nieodłączną – mojej codzienności. I stawał mi się coraz bliższy. Mówiłam Mu o wszystkim, co przeżywam i o moich dylematach. Dałam Mu „warunek”, że jeśli chce dla mnie zakonu to, by wybrał mi miejsce gdzie czci się Maryję i opiekuje chorymi.
I nadszedł moment decyzji… Zwykle po szkole wstępowałam do biblioteki, by skorzystać tam z komputera i internetu, którego w domu nie miałam. Szukając materiałów do szkoły wpisałam też w wyszukiwarkę „serafitki”, chcąc coś więcej się o nich dowiedzieć i jak zobaczyłam pełną nazwę Zgromadzenia – Córki Matki Bożej Bolesnej – to od razu wiedziałam, że to jest to czego szukam. Miałam wtedy przed oczami obraz Matki Bolesnej wiszący nad moim łóżkiem, do którego zanosiłam moje modlitwy rano i wieczór. Po miesiącach walki wewnętrznej Bóg wlał w moje serce pokój, ale także i moc i odwagę, które pomogły mi przejść przez różne przeszkody. Miałam po swojej stronie Jezusa, których tłumaczył najbliższym, że wybieram drogę służby Jemu; ocierał łzy mamy; odpowiadał na pytania młodszych braci, którzy tego w ogóle nie rozumieli; dał przestrzeń rodzicom, by wypowiedzieli swój ból, a zarazem pozwolił im ucieszyć się własną córką… On się nimi zajął i do dziś się zajmuje. I mną też się zajął – jestem siostrą i chcę być nią dla każdego, szczególnie dla tego który jest bezbronny, poraniony chorobą, zmęczony starością, przybity zmartwieniem, upokorzony zranieniem… i ciągle pragnę patrzeć na Bolesną Maryję i żyć pod Jej spojrzeniem.
Wracając do tych wydarzeń sprzed 15 lat czuję wdzięczność do Boga, który przeprowadził mnie drogą służby Jemu i bliźnim aż dotąd; który postawił na mojej drodze ludzi, którzy stali się dla mnie światełkami w ciemnościach, autorytetami i przewodnikami. Wiadomo, że każda droga prostą nie jest, ale przeżywana w bliskości z Bogiem, staje się skarbem, często nieodkrytym od razu, ale odkrywanym stopniowo. I tak widzę też moją drogę rad ewangelicznych, jako stopniowo odkrywany skarb, z każdym rokiem coraz pokorniej spoglądam na ten dar miłości Boga wobec mnie.
Niech we wszystkim Bóg będzie uwielbiony i błogosławiony